Włodzio był uroczym chłopcem: blondyn, niebieskie oczy - niesamowita dobroć promieniowała z niego na wszystkich. Ludzie go bardzo lubili. Po zdaniu matury, w 1937 r., rozpoczął studia medyczne
na Uniwersytecie Warszawskim. W czasie studiów ujawnia się jego talent do pracy z młodzieżą. Apostołuje wśród chłopców, poświęcając im każdą wolną chwilę. Uczy w szkole biologii, jako młody medyk prowadzi
pogadanki z higieny zarówno w szkołach, jak i w wielu fabrykach. Dom nasz jest wciąż pełen chłopców, którzy szukają u Włodzia rady, pomocy i dobrego jego serca.
W czasie okupacji niemieckiej zostaje wezwany do pracy w szpitalu, jako lekarz - choć jeszcze przed dyplomem. Ten uzdolniony student jest „oczkiem w głowie” słynnego lekarza -
prof. Michalskiego. On od razu poznał się na Włodziu i uczynił go swoją „prawą ręką”.
Pomimo okupacji, pracy w szpitalu, dalszych studiów medycznych (na tajnych kompletach) i pracy z młodzieżą, pisze dla niej rewelacyjną książkę Wielka Tajemnica, która błyskawicznie rozchodzi się po
całej okupowanej Warszawie w setkach powielanych maszynopisów. Włodzio otrzymuje za nią pierwszą nagrodę od nieznanego mi gremium medycznego. Książka ta zaważyła na całym jego dalszym życiu. Otworzyła
drogę do serc umiłowanej przez Włodzia młodzieży.
Co sprawiło, że ta książka okazała się taka rewelacyjna? Rozwiązywała ona najbardziej nurtujące dojrzewającą młodzież problemy seksualne, odpowiadała na pytania i udręki dotyczące moralności, i to
w sposób pozytywny i radosny. Przecież miłość jest najwspanialsza, jeśli jest utrzymana w ryzach moralności chrześcijańskiej. Przecież to Bóg stworzył miłość pomiędzy dwojgiem osób i tylko Bóg może stanowić
dla niej prawa. I tylko taka miłość może dawać prawdziwe szczęście. To właśnie budziło zachwyt młodzieży, a dla Włodzia stało się programem apostolskim na całe życie.
Nie będę tu pisać bardziej szczegółowo, że mój Brat należał do AK i czynnie działał w w pracach konspiracji.
Jesienią 1943 r. Włodzio wstępuje do Zgromadzenia Księży Marianów i rozpoczyna nowicjat. Od dawna odczuwał powołanie kapłańskie. Niemal od dzieciństwa mówiło się w naszej rodzinie, że Włodzio
będzie księdzem. Nie było to więc dla nikogo zaskoczeniem. Warto przypomnieć (o czym pisałam w artykule o naszych Rodzicach), że podobnie jak Tatuś, który poszedł „na ochotnika” na wojnę bolszewicką
w 1920 r. wraz z 17 kolegami, tak teraz mój Brat wstępował do Marianów z 17 swoimi przyjaciółmi i wychowankami. Tragedią było dla niego to, że w czasie Powstania Warszawskiego w 1944 r. już
nie mógł brać udziału w walce, choć serce mu się rwało do obrony Stolicy. Widział z okien domu zakonnego na Pradze straszliwe pożary i łuny nad Warszawą, a on nie mógł inaczej iść z pomocą, jak tylko
modlitwą. Był wierny powołaniu.
Oczywiście, wszystkie jego dotychczasowe prace musiały zostać przerwane, ale to była cena powołania.
W 1945 r. kończy się wojna, a Włodek jest wciąż zagrożony aresztowaniem, tym razem przez komunistów. Dlatego przełożeni zakonni każą mu wyjechać za granicę, do Rzymu, na dalsze studia teologiczne.
Na drugi dzień po jego wyjeździe przychodzą ubecy, aby go aresztować. Ale Włodka w Polsce już nie ma. Wszyscy uważamy to za cud.
W Rzymie, na Via Corsica 1, w domu Księży Marianów, rozpoczyna się nowy okres jego życia. Włodek kończy teologię, uwieńczoną doktoratem. Święcenia kapłańskie otrzymuje 6 lipca 1951 r.
Jednocześnie rozwija pracę z ukochaną młodzieżą, tym razem - włoską.
Podczas jednej z młodzieżowych wypraw Włodek ulega straszliwemu wypadkowi, razem ze swoim kolegą. Spada ze skały i uderza głową o następną. Nie tracił całkiem przytomności, bo słyszy słowa: „Księdza
Okońskiego zostawcie, bo już po nim. Ratujcie drugiego”. Włodzio jednak przeżył, choć pełnego zdrowia długo nie mógł odzyskać.
Zaczyna się następny okres jego życia: przełożeni wysyłają go do Londynu, do polskiego ośrodka Księży Marianów na Ealingu. Tu Włodek spotyka się z polską młodzieżą, urodzoną już w Anglii i w tej pracy
rozwija skrzydła. Jest w swoim żywiole. Młodzież go uwielbia, a on oddaje jej całe swoje serce.
Wśród wielu jego prac apostolskich najbardziej charakterystyczne były tzw. Montserraty. Nazwa powstała po pierwszej zorganizowanej przez Włodzia pielgrzymce do Hiszpanii - do maryjnego sanktuarium
na Montserrat. Później było wiele podobnych pielgrzymek po całej Europie i odtąd zawsze nosiły tę nazwę. Mówiło się: „Organizujemy Montserrat” czy - „Jedziemy na następny Montserrat”.
Były to wyprawy niezapomniane.
Kiedyś podczas pobytu Włodzia w Polsce wybraliśmy się wszyscy troje: Mamusia, Włodek i ja na Jasną Górę. Podczas gorącej modlitwy przed Cudownym Obrazem Matki Bożej doznałam przedziwnego „wstrząsu”.
Wydawało mi się, że Matka Boża pyta: „Dlaczego Włodek wozi młodzież polonijną po całej Europie, a nie przywozi jej do Polski, tutaj, na Jasną Górę?”. Wybiegłam z Cudownej Kaplicy jak bomba,
odszukałam Włodzia i rzuciłam się na niego z krzykiem: - Włodziu, dlaczego ty nie przywozisz młodzieży polskiej na Jasną Górę? Myślałam, że Włodek się na mnie obrazi, że się zdenerwuje. A on, jak
baranek, cichy i pokorny, spojrzał na mnie swoimi niebieskimi oczami i powiedział ku mojemu zdumieniu: „Rzeczywiście, dlaczego? Dobrze, będę przywoził młodzież na Jasną Górę. Wierzę, że powiedziała
Ci to sama Matka Boża, abyś mi to przekazała”.
Odtąd zaczęły się „Montserraty” w Polsce. Włodzio przywoził młodzież polonijną z Anglii dwa razy w roku - w zimie i w lecie. Chodziło o przybliżenie im Ojczyzny, a zwłaszcza żarliwej
religijności Polaków, o to, aby wreszcie poczuli się Polakami. Dla każdej grupy polonijnej wybierał inną część Polski. Wszyscy księża biskupi otwierali szeroko ramiona Włodziowi i jego młodzieży, przyjmowali
z prawdziwie polską gościnnością. Młodzi byli uszczęśliwieni, a Włodek zachwycony.
Na zakończenie pielgrzymki każda grupa nawiedzała Jasną Górę i Prymasa Polski w Warszawie. Program „Montserratu” był urozmaicony. Oprócz pogadanek religijno-patriotycznych miały miejsce
różne „szaleństwa wodne” w polskich rzekach i jeziorach. Były śpiewy, tańce i inne wakacyjne „cuda”. Włodzio był uroczym, serdecznym i bardzo dobrym wychowawcą, prawdziwym przyjacielem.
Młodzież polonijna z Anglii, u nas, w Ojczyźnie, czuła się jak u siebie w domu, a przecież o to chodziło.
Tę wspaniałą pracę mojego brata przerwał na jakiś czas tragiczny splot wydarzeń: nagła śmierć naszej ukochanej mamy, Jadwigi Okońskiej, w dzień Bożego Narodzenia 1971 r., a także ciężki zawał
serca i długotrwała choroba Włodzia.
Po powrocie do zdrowia Włodzio kontynuował swoją pracę duszpasterską i nadal przyjeżdżał z młodzieżą polonijną do Ojczyzny. Tak czynił aż do swojej śmierci - 3 kwietnia 1986 r. Muszę tu
dodać, że przyjazdy do Polski z zagranicy w czasach PRL-u nie były rzeczą prostą. Jednak Włodek oczarował polskiego ambasadora w Anglii, a także ministra ds. wyznań oraz innych urzędników, którzy
szli mu na rękę. Nie tylko uzyskiwał od nich pozwolenia na przyjazdy, ale wśród zaprzyjaźnionych komunistów apostołował: rozumiał ich i był dla nich serdecznym przyjacielem. Po śmierci Włodzia powiedzieli:
„Odeszło od nas wielkie serce”.
Na pogrzeb Włodzia w Anglii, na Ealingu w Londynie, przybyły tłumy młodzieży. Zebranymi wstrząsnął jeden wielki szloch. Gdy później rozmawiałam z tymi, których znałam ze spotkań u Ojca - kard.
Wyszyńskiego na Miodowej, mówili mi: „Pani Marysiu! Co my teraz zrobimy bez naszego «Oka»”.
Włodzio został pochowany w grobie Księży Marianów, na cmentarzu w Henley on Thames, 40 km od Londynu.
A nad jego mogiłą szumią drzewa - niestety, nie polskie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu