Lewica na całym świecie uwielbia organizować różne akcje, które określa mianem dobroczynnych, pomocowych itd. Towarzyszą im zawsze fajerwerki. Można powiedzieć śmiało, że im większy wokół nich szum, tym
mniejszy, a nawet wręcz tylko umowny sens oraz problematyczna pomoc. Najtrafniejszy opis typowej akcji pomocowej - wysmażonej przez pewną międzynarodową organizację (najprawdopodobniej jedną z agend
ONZ), ściśle realizującą lewicowe założenia w tym względzie, znalazł się w książce Tak było. Niedemokratyczne wspomnienia Eustachego Sapiehy. Ten potomek historycznej rodziny, wykształcony przed wojną
w polskich szkołach i na uczelni handlowej w Antwerpii, w czasie wojny jeniec oflagu, a potem przymusowy emigrant, znalazł się w latach 40. w Kenii, gdzie wraz z rodziną - w tym z książęcą parą
rodziców - budował od zera swoje życie, będąc kolejno: właścicielem tartaku, skupując złom, poszukując rubinów, wreszcie zarabiając na chleb jako zawodowy myśliwy, organizujący safari dla Europejczyków.
Niebywały ten życiorys, wraz z dygresjami i anegdotami związanymi z historią rodu, zawarty jest w barwnie opowiedzianej książce, którą można by uznać za klasykę powieści awanturniczo-przygodowej,
gdyby nie to, że pozostaje w ścisłym tego słowa znaczeniu literaturą faktu.
Otóż autor tych wspomnień spotkał w jednym z odludnych zakątków Kenii olbrzymią grupę ludzi z różnych krajów, dysponującą pojazdami, sprzętem i telewizyjnymi wozami transmisyjnymi. Ludzie ci, niezwykle
podnieceni, rozdawali plemieniu Samburów wodę oraz po talerzu zupy, wygłaszając przy okazji pogadankę o pożytkach mycia rąk przed jedzeniem. „Wątpiłem, czy choć jeden procent słuchaczy rozumiał
po angielsku - pisze Eustachy Sapieha - i czy pół procenta słyszało o mydle, nie mówiąc już o tym, czy je widziało i pomijając kompletny brak wody. Wśród zbiegowiska widziałem kilkoro dzieci
próbujących ugryźć kawałek mydła, ale bez oznak przyjemności”. Naszego rodaka zainteresowała szczególnie cena tego przedsięwzięcia i po krótkich badaniach - a mógł zaczerpnąć informację u
źródła - okazało się, że jeden talerz zupy rozdanej Kenijczykom w przeliczeniu na niezbędne wydatki na przeloty dla obsługujących, koszty zwiedzania przez nich egzotycznych krajów, ceny hoteli (pierwszorzędnych)
itp. kosztuje 100 tysięcy dolarów.
Eustachy Sapieha miał akurat świeżo w pamięci pobyt u włoskich misjonarzy w Baragoi, którzy w tej części Kenii utrzymywali od kilkunastu lat, dzień po dniu, głodujące dzieci. Sami żyli przy tym jak
derwisze, płacili ponadto za każde dziecko rodzaj odstępnego rodzicom i specjalny podatek rządowi. Kształcąc i ewangelizując te dzieci, jednocześnie cywilizowali okolicę, budowali kościoły, szpitale,
szkoły, studnie i zakładali ogrody. Wszystko to w skrajnie trudnych warunkach przyrodniczych, ale bez narzekania i bez tromtadracji. Włoska misja Baragoi była przykładem wzorowej organizacji, przemyślenia
każdego wydanego centa i konsekwencji w raz podjętym zadaniu.
Dlatego polski arystokrata nie wytrzymał i zgromadzonym na kenijskim odludziu działaczom „dobroczynnym” powiedział, na czym polega prawdziwa pomoc w Afryce i co myśli o ich przedsięwzięciu:
„Śmiecie mówić, że pracujecie dobrowolnie w instytucji dobroczynnej, ograniczając maksymalnie liczbę pasażerów pierwszej klasy i za 100 tysięcy dolarów dajecie jeden talerz zupy? Tfu z taką (...)
instytucją, powinno się was wszystkich kijami stąd wypędzić”.
Tę zwięzłą recenzję warto zadedykować wszystkim, którzy dziś po raz kolejny upajają się tym, że pan Jerzy Owsiak znowu organizuje - tym razem w Kętrzynie - rozrywkę „za darmo”
dla biednej młodzieży, racząc ją rodzajem kanonady zabijającej wszelką wrażliwość estetyczną, a przy okazji rozpijając ją i demoralizując - czy też podskakują z radości, ilekroć, za ciężkie pieniądze
zbiera on datki na służbę zdrowia, udając, że nie wiadomo, jaki jest faktyczny koszt tego medialno-politycznego przedsięwzięcia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu