- Ile jest przykazań? - pamiętam, że dziewczynka strasznie się zmarszczyła, próbując z marszu odpowiedzieć na to pytanie. Były miny, wznoszenie oczu ku górze, przygryzanie wargi. Ale nic z tego.
- Siedem - podpowiedziała rezolutnie mamusia dziewczynki.
- Nie - wtrącił z lekka poirytowany tatuś. - Siedem to jest tych, no.... tych... prawd wiary... Przykazań jest... dziesięć... Chyba.
Ksiądz przepytujący dziewczynkę z podstaw katechizmu stał dobrą chwilę oniemiały, z dziecięcym zdumieniem na twarzy. Potem złapał się za głowę.
Była połowa kwietnia. Krawcowa już kroiła z koronki śliczną sukienkę komunijną. Rodzice zawiadamiali daleką rodzinę o dacie uroczystości. Praktycznie wszystko było już zapięte na ostatni guzik. Tak przynajmniej sądzili...
Tej sceny byłam świadkiem kilka lat temu. Do klasyki dowcipów kościelnych przeszła już anegdota o narzeczonych w kancelarii parafialnej. Kapłan przepytuje chłopaka o jego życiorys religijny i pada pytanie o sakrament bierzmowania. Chłopak robi klasyczną „rybkę”, więc narzeczona, by uniknąć kompromitacji, szepcze:
- Jak to, nie pamiętasz? To było wtedy, gdy w Wielki Piątek ksiądz sypał ci popiół na język...
Można się śmiać, ale sprawa wcale śmieszna nie jest. Bo wychodzimy na głupków ze swoją mniej niż minimalną wiedzą z podstaw wiary. Jeśli wierzyć ostatnim badaniom socjologicznym, to powiało grozą. 65% katolików nie wierzy w zmartwychwstanie. Niemal tyle samo powątpiewa w istnienie nieba. I mam przeczucie, graniczące z pewnością, że przeciętny katolik swoją wiedzę w tej dziedzinie traktuje jako rzecz zbyteczną.
Księża często, opowiadając o swojej pracy katechetycznej, przyznają, że częściej wygląda ona jak bronienie okopów Trójcy Świętej niż łagodna ewangelizacja kolejnego pokolenia młodych katolików. Zawstydzić księdza katechetę, zapędzić go w kozi róg, po sztubacku dokopać - oto prawdziwa uczniowska frajda. Temu swoistemu lekceważeniu towarzyszy wzruszenie ramion rodziców, którzy uważają, że ksiądz, z całą przynależną mu zawodowo spolegliwością i dobrotliwością, po prostu „nie może” postawić nieukowi jedynki z religii, bo mu owa religia na to nie pozwala. Potem w zdecydowanej większości popadamy w religijny samozachwyt, który trwa do późnej starości. W kwestii owej wiedzy trwamy bowiem w przekonaniu, że nic nie mamy sobie do zarzucenia - zupełnie jak pewien człowiek, który lubił powtarzać, że skromność jest najważniejszą z cnót i on ją posiada.
Mój znajomy twierdzi, że nie można bezkarnie podawać się za żyda, muzułmanina czy chrześcijanina. Bo nie metryka czy wyznanie rodziców decydują o tym, co się nosi w duszy. I jaka jest tej duszy jakość - ale to już zupełnie oddzielna historia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu