Świeczki w oknach, na ulicach flagi polskie i papieskie, cisza o 21.37, całonocne czuwania, tysiące moich rówieśników na krakowskich Błoniach... Wiele, wiele innych podobnych akcji i wydarzeń. Czas modlitwy i zastanowienia się nad sobą, przemiany wielu serc. Niesamowity czas dla Polski.
Tak to przynajmniej wyglądało z mojej madryckiej perspektywy: z rozmów przez telefon z moimi najbliższymi, z wiadomości czytanych w internecie. Niestety, nie udało mi się tego doświadczyć osobiście.
W Niedzielę Miłosierdzia Bożego wracałam - po przerwie świątecznej - na studia za granicę. Po kilku bardzo intensywnych dniach choroby Ojca Świętego, i po tym chyba najsmutniejszym w moim życiu wieczorze Jego odejścia, wróciłam do innej rzeczywistości, gdzie tak naprawdę tylko w kościołach czuło się trochę tego polskiego smutku. Na ulicach Madrytu natomiast, poza nielicznymi flagami przybranymi czarnymi kokardkami na znak żałoby, niewiele mi o tym przypominało. I pewnie moich kolegów zdziwiło to, że może byłam trochę spokojniejsza niż zwykle, bardziej wyciszona, bo kilkakrotnie pytali, czy coś się stało. I chyba dziwili się moją odpowiedzią, że tak, że odszedł ktoś bardzo mi bliski, ktoś, kto był jednym z nienaruszalnych, zdawałoby się, elementów świata, jaki znałam od urodzenia, bo przecież jestem jedną z tych, których Ojciec Święty nazywał „pokoleniem swojego pontyfikatu”. Więc padały kolejne pytania: czy znałam Go osobiście i jak to możliwe, że w ogóle Polacy tak to wszystko przeżywają. Nie, nie znałam Go osobiście, ale czy my, którzy uczestniczyliśmy w Jego pielgrzymkach, Światowych Dniach Młodzieży, nie mieliśmy wrażenia, że On nie mówił do tłumu, ale do każdego z nas z osobna? Ja wyraźnie przypominam sobie, jak w Rzymie zapraszał mnie do „laboratorium wiary”, a na Polach Lednickich mówił, żebym się nie bała „wypłynąć na głębię”, bo jest przy mnie Chrystus. Dla każdego z nas miał słowa, które były nam w danym momencie potrzebne. Niestety, zdaję sobie sprawę, że wiele z tych słów odkładałam często gdzieś na bok, na bliżej nieokreślone „potem”, bo może nie zawsze były łatwe do zrealizowania w dzisiejszym zagonionym świecie. Ale czy to „potem” właśnie nie przyszło? Czy Ojciec Święty - paradoksalnie - nie przemówił do nas najgłośniej właśnie wtedy, gdy nie mógł już nic powiedzieć? Wreszcie my sami musieliśmy odnaleźć Jego nauczanie i zacząć odkrywać je na nowo.
Przede mną długa droga. Oby ten zapał nie okazał się słomiany! Obym umiała sprostać wymaganiom pozostawionym nam przez Ojca Świętego!
Bardzo chciałam przeżywać Jego odejście tam, gdzie „bije serce Kościoła i serce Ojczyzny - w Sercu Matki”. W miejscu, w którym Jego Totus Tuus brzmiało zawsze jak najpiękniejsze wyznanie miłości. Niestety, fizycznie mi się to nie udało. Ale gdy wieczorem w dniu pogrzebu Jana Pawła II razem z kilkorgiem przyjaciół znalazłam się na nabożeństwie, które zakończyło się Apelem Jasnogórskim, byłam całym sercem w tej Kaplicy, w której w tej samej chwili cała Polska śpiewała: „Jestem - pamiętam - czuwam.... I jestem przekonana, że wraz z nami w Domu Ojca Miłosiernego czuwał el Papa Wojtyla.
Za to i za cały Twój Pontyfikat - DZIĘKUJĘ CI, OJCZE ŚWIĘTY.
Pomóż w rozwoju naszego portalu