Jesienią czeka nas kilkutygodniowa wyborcza gorączka: 25 września wybieramy nowy Sejm i Senat; 9 października odbędzie się pierwsza tura wyborów prezydenckich, a 23 października - co jest raczej pewne - pójdziemy do urn po raz trzeci, by ostatecznie rozstrzygnąć, kto zostanie prezydentem RP. Ponadto Sejm ma zdecydować, by 9 października razem z wyborami prezydenckimi odbyło się referendum w sprawie konstytucji europejskiej.
Tę wyjątkową rozrzutność zawdzięczamy SLD, który najpierw obiecywał połączenie wyborów parlamentarnych i prezydenckich, aby było taniej, teraz zaś, łącząc wybory prezydenckie z referendum, chce podciągnąć słabe wyniki kandydatów lewicy, którzy opowiadają się za eurokonstytucją (większość partii prawicowych i ich kandydaci na prezydenta są przeciwni traktatowi - jednak nie Unii, w której już jesteśmy). Słusznie uważają, że najbardziej rozsądnym wyjściem byłoby przełożenie głosowania nad unijną konstytucją na przyszły rok, licząc, że któreś z państw odrzuci w swoim głosowaniu traktat konstytucyjny i nie będzie już potrzeby przeprowadzania w Polsce referendum. W każdym razie za rozdzielenie wyborów parlamentarnych i prezydenckich zapłacimy kilkadziesiąt milionów złotych i za referendum drugie tyle. Prezydent Kwaśniewski argumentuje: tylko głosowanie nad konstytucją europejską w dniu wyborów prezydenckich, kiedy do urn idzie najwięcej wyborców, daje szansę na 50-procentową frekwencję. A to jest potrzebne, aby wynik referendum był wiążący.
Jak widać, chociaż SLD dogorywa, rozgrywa swoje interesy, mamiąc naród obietnicami, podając za prawdę oczywiste kłamstwa. Ostatnio podczas Rady Krajowej SLD, 21 maja, ogłoszono wyborczą deklarację programową na konwencję partii 29 maja, w której lewica określa się jako partia sprawiedliwości społecznej. Czytamy w deklaracji słowa: „Zawsze będziemy służyć biedniejszej i uboższej części społeczeństwa. Będziemy walczyć z biedą i wykluczeniem społecznym, które dotykają wielu Polaków. To nasz obowiązek i my go wypełniamy”. W programie jest mowa o sukcesie rządów Millera i Belki, które uratowały państwo przed bankructwem, pokonały zapaść gospodarczą oraz wynegocjowały najlepsze warunki obecności w UE.
I wreszcie znajdujemy w deklaracji to, o co chodzi: według SLD, przed Polską pojawiło się „zagrożenie rządami prawicy, która sprawując już władzę, doprowadzała kraj do ogromnego wzrostu bezrobocia, spadku produkcji i zahamowania rozwoju gospodarki”. „Cztery lata rządów AWS-UW, które dziś zmieniły barwy na PO i PiS, doprowadziły Polskę do bankructwa, bałaganu i zapaści (…). Grozi nam taki sam scenariusz. Awanturnictwo gospodarcze i polityczne, system rządów autorytarnych, powszechna lustracja, dekomunizacja, delegalizacja partii lewicy oraz zakwestionowanie całego dorobku III Rzeczypospolitej” - przestrzega SLD.
Jak na te kłamliwe oskarżenia odpowiada prawica? Niestety, zamiast jednoczyć się - czego najbardziej obawia się lewica - liderzy obozu patriotycznego zwalczają się wzajemnie, widząc wrogów między sobą. Najbardziej widoczne jest to w stosunkach PiS - LPR. Roman Giertych, choć nie wyklucza współpracy z PiS-em po wyborach, bardzo sceptycznie odnosi się do pomysłu zjednoczenia prawicy. M.in. zarzuca PiS-owi tworzenie koalicji z PO, wypomina głosowanie za obecnością polskich wojsk w Iraku, poparcie traktatu akcesyjnego z UE, a nawet mierzi go udział braci Kaczyńskich w rozmowach przy „okrągłym stole”. Jednym słowem - każdy z liderów prawicy postępuje tak, jakby wyłącznie własnymi siłami potrafił zbudować IV RP.
Czy możliwe jest wystawienie wspólnej listy prawicy w wyborach - co proponuje m.in. Ruch Patriotyczny Antoniego Macierewicza? Nie wdając się w spekulacje, jedno jest pewne: tylko dzięki wspólnemu startowi prawica może uzyskać większość w parlamencie i obalić raz na zawsze układ postkomunistyczny. Stąd mnożą się listy otwarte do polityków ugrupowań patriotycznych, aby zjednoczyli się przed jesiennymi wyborami. Padają w nich gorzkie słowa, że to oni sami są odpowiedzialni za brak jedności, że nie potrafią lub nie chcą przejść ponad prywatą i drobiazgami, które ich dzielą, by wspólnie działać dla budowania wolnej, niepodległej i suwerennej Polski. Jeżeli w obecnych wyborach, z powodu rozbicia na frakcje, prawica nie uzyska większości w parlamencie, będzie to wyłącznie wina liderów. A co za tym idzie, odpowiedzialność za dalsze rządy postkomunistów i euroliberałów, uwikłanych - jak to określił sługa Boży Jan Paweł II - w międzynarodowe struktury zła, spadnie na nich.
Głównie apele są kierowane do liderów LPR-u, którzy zapewne nie bez racji uważają, że koalicja PO z PiS-em nie przetrwa całej kadencji (PiS jest w dużej mierze odbiciem ideałów Solidarności, a PO powstała na bazie dawnych członków Unii Wolności, stąd będzie to koalicja przypominająca szamotanie się AWS-u z UW). Dlatego liderzy LPR-u już teraz usiłują budować swoją pozycję polityczną na krytyce takiego ewentualnego układu. Trzeba więc zapytać: Co będzie po upadku koalicji PO-PiS? Znowu rządy SLD, a nawet już SdPl, czyli eurolewicy, promującej ustawodawstwo UE, umożliwiające zabijanie dzieci poczętych, ludzi starych i chorych, legalizację związków homoseksualnych, lewicy utrwalającej system publicznej demoralizacji w środkach przekazu, ugruntowywanie nadrzędności prawa unijnego nad polskim itd.
Wobec wspomnianych zagrożeń liderzy LPR i PiS powinni usiąść do rozmów, porównać swoje programy polityczne i gospodarcze, wybrać najbardziej właściwą drogę budowania IV RP - o czym dotychczas mówią osobno. Mogłyby im w tym pomóc inne partie, środowiska patriotyczne i ruchy katolickie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu