Jak cię widzą, tak cię piszą. O tej zasadzie, ujętej w zgrabne porzekadło, pamiętają zwłaszcza politycy i działacze partyjni, dla których częścią zawodowej roli jest pokazywanie się. Do ich roli publicznej musi być dopasowany odpowiedni kostium. Całość - głoszone poglądy, koalicje i wygląd zewnętrzny - musi być spójna. Inaczej w świadomości potencjalnego wyborcy powstanie obraz rozdarcia, przypadkowego zlepku niepasujących do siebie elementów.
Problemu z zewnętrznym wyglądem nie ma prawica. Konserwatywna elegancja jest zawsze na miejscu, bowiem zgodna jest z poczuciem - i rozumieniem - osobistej godności człowieka. Bardziej skomplikowana jest sytuacja ludzi lewicy. Zbytnia dbałość o wygląd zewnętrzny nie pasuje do deklaracji, że „jesteśmy z najbiedniejszymi” czy „walczymy o prawa prześladowanych kobiet” etc., a jednocześnie czasy czapek leninówek i komisarskich kurtek, czerwonych krawatów przeminęły bezpowrotnie. „Prześladowana kobieta” nie powinna wyglądać ani zbyt kobieco, ani wytwornie, ani modnie. Cała więc sztuka lewicowych działaczek (posłanek, ministrów etc.) to znaleźć jakiś kompromis między naturalną potrzebą, by wyglądać estetycznie, a zarazem nie narazić się na zarzuty, że schlebia się „szowinistycznemu, seksistowskiemu męskiemu lobby”. Zwłaszcza dziś, gdy feminizm jest uniformem równie obowiązującym jak dawniej marksizm. W istocie rzeczy, jest on tym samym co marksizm, tyle że zmodyfikowany przez Nową Lewicę. Efekt ostateczny jest często nadzwyczaj mocny - i o to zapewne chodzi - ale za to nie zawsze mogą go znieść najbliżsi. Oto w jaki sposób pewna młoda Amerykanka opisuje swoje męki z powodu kontaktu z manifestacją kobiet ucharakteryzowanych na feministki, wśród których była również jej matka: „Moja siostra, brat i ja umieraliśmy z upokorzenia, chichotaliśmy i pokazywaliśmy sobie palcami maszerujące kobiety skandujące «Women Unite - Take Back the Night!» W tym tłumie wszystko było zaniedbane (pomińmy ten nieco naturalistyczny opis ze względów ludzkich - E. P. P.)(...). One nie wstydziły się ani trochę. Ale ja tak. Myślałam: nigdy nie będę tak wyglądać”.
Kwestia wstydu wydaje się kluczowa. Wielu młodych ludzi ma problem: chcą być tacy sami jak ich rówieśnicy z kolorowych magazynów, a zarazem nie mogą przezwyciężyć wstrętu do rzeczy, które są atrybutami innej płci: koralików, kolczyków, farbowanych włosów. Co innego lewicowi politycy. Oni nie mogą być tylko sobą, muszą pamiętać o scenie, na której się znajdują. Najbardziej przebiegłym zagraniem jest nierezygnowanie ze swojego, w miarę nobliwego, wyglądu, ale za to pokazywanie się publicznie z osobami o trudnej do ustalenia płci.
Kostium działacza organizacji czy partii lewicowych jest z reguły okazjonalny. Zresztą, czyż sama lewicowość nie jest rodzajem przebrania? Spotkałam kiedyś jednego ze znanych przedstawicieli lewicy, którego poglądy mogłyby służyć za wzorzec „walki o słuszne prawa klasy robotniczej” - dziś są nią feministki i homoseksualiści zrzeszeni w organizacje - który był ubrany w kremowy garnitur z kamizelką, złotym zegarkiem na łańcuszku, a na palcu miał złoty sygnet. Wyglądał na człowieka szczęśliwego. Ale było to w kuluarach i nie sądzę, by ów prominent postkomunistów odważyłby się tak wystąpić w telewizji czy na manifestacji z okazji 1 Maja. Lewica od początku zdawała sobie sprawę, że musi w tej dziedzinie lawirować i zachować wyjątkową czujność. Mieczysław Jałowiecki opisuje w swoich wspomnieniach metamorfozy, jakim podlegał przedwojenny socjaldemokrata Ignacy Daszyński, któremu w chwili szczerości autor wspomnień powiedział: „Zawsze podziwiałem pańską zręczność, z jaką pan, jadąc na wiec robotniczy, rozparty w pierwszej klasie, potrafił, podjeżdżając do miejsca, gdzie miał się odbyć wiec, przeskoczyć w porę do wagonu trzeciej klasy, wcisnąć na głowę zapasowy, spłowiały kapelusz i występować jako proletariusz i obrońca ludzi”. Z kolei Leopold Tyrmand w Dzienniku zamieszcza malownicze wspomnienie z Międzynarodowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie, podczas którego dzielił pokój hotelowy z pewnym sekretarzem partii komunistycznej z małego państewka na Czarnym Lądzie. Wieczór upłynął im na wspominaniu przedwojennych warszawskich Nalewek, jak się okazało bowiem, ów rzekomy sekretarz był rodowitym warszawiakiem, przemalowanym na okoliczność Festiwalu na Murzyna i komunistę w jednej osobie.
Tak oto zmieniają się lewicowe mody, w zależności od obowiązujących kanonów, sporządzanych przez najlepszych znawców tego, co powinno się nosić. Nosić po to, by wcielać w życie idee równie stare, jak marksizm, poddane odmładzającej kuracji, znanej szerzej pod nazwą poprawności politycznej.
Cytaty za (w kolejności): Agnieszka Graff, Trzecia fala, Wysokie Obcasy, 21 maja 2005 r.; Mieczysław Jałowiecki, Wolne miasto, Wyd. „Czytelnik”
Pomóż w rozwoju naszego portalu