Domowe nauki
Reklama
Elżbieta urodziła się jako drugie dziecko państwa Barbary i Tadeusza Kostuchów. Jej głuchoniemi rodzice mieszkali sami i jedynym nauczycielem mowy dla dziewczynki był o pięć lat starszy brat. Mała Ela nie wiedziała, że powinna mówić troszkę inaczej niż chłopcy. Pewnie dość zabawnie brzmiało, kiedy kilkuletnia dziewczynka opowiadała coś z przejęciem, używając w czasie przeszłym końcówek męskoosobowych: „byłem”, „zrobiłem”.
Wychowana w świecie ciszy dziewczyna, właściwie już w niemowlęctwie nauczyła się języka migowego. Jako kilkumiesięczne maleństwo, migając, sygnalizowała matce swoje potrzeby. Dla jej rodziców wiara miała ogromne znaczenie, w domu często poruszało się tematy religijne. Pani Elżbieta miała, więc dużo czasu, aby gestami nauczyć się mówić o sprawach duchowych.
Jej rodzicom marzyło się duszpasterstwo osób głuchoniemych. Pan Tadeusz Kostuch udał się kiedyś do kościoła Ojców Franciszkanów w Gdyni. Miał ze sobą karteczkę, pragnął przystąpić do sakramentu pokuty. Trafił na młodego księdza, Macieja Krzymowskiego, który nauczył się języka migowego w seminarium. Postanowili zjednoczyć siły w celu stworzenia duszpasterstwa. Pan Bóg postanowił widocznie wspomóc ich starania, bo tak kiedyś pokierował krokami pana Tadeusza, że miał on okazję spotkać się z ówczesnym arcybiskupem diecezji. Działo się to podczas parafialnego odpustu 13 czerwca 1963 r. Kapłana wzruszyła żarliwość głuchoniemego wiernego, którego słowa tłumaczył o. Maciej. Obiecał, że duszpasterstwo powstanie. Swój zamiar od razu oznajmił proboszczowi w zakrystii.
Nie tylko Msze św.
Od chwili utworzenia duszpasterstwa głuchoniemi mieli już swoich opiekunów. Ojcowie franciszkanie na przestrzeni lat zmieniali się, co bardzo martwiło wiernych, którzy jako niesłyszący byli głównie „wzrokowcami”. Każdy z duszpasterzy przewijał się przez dom państwa Kostuchów. Przyjaźnił się zarówno z rodzicami, jak i dorastającą Elżbietą, która językiem migowym posługiwała się równie sprawnie, jak mową.
Po tragicznej śmierci ojca, już jako młoda żona i matka, przejęła jego rolę w duszpasterstwie. Tłumaczyła m.in. na język migowy Msze św. Wielką radością dla głuchoniemych stało się utworzenie 9 lat temu kolejnego duszpasterstwa, tym razem przy parafii Najświętszej Maryi Panny. Duszpasterzem głuchoniemych został proboszcz - ks. prał. Edmund Wierzbowski.
Zwyczajem stało się, że po Mszach św. wierni spotykają się na agapie. Zarówno przy jednym, jak i przy drugim kościele znalazły się na ten cel pomieszczenia.
- Nie można było inaczej - uśmiecha się Elżbieta Gurska. - Owszem, wspólne uczestnictwo w Eucharystii to wielka sprawa, ale potem chciałoby się też pogadać na inne tematy. Więc głuchoniemi po wyjściu z kościoła stawali przed drzwiami i migali, migali, migali... Trzeba było coś z tym zrobić, tym bardziej że ludzie przyjeżdżają nieraz z dość odległych miejscowości i rzadko mają okazję pobyć ze sobą.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Bóg tak chciał
W kolegiacie Najświętszej Maryi Panny we Mszach św. tłumaczonych na język migowy głuchoniemi uczestniczą razem ze słyszącymi wiernymi. Jednak często się zdarza, że ks. prał. Edmund Wierzbowski zwraca się bezpośrednio do nich, akcentując, że oni właśnie tu i teraz są ważni. Na początku było trochę sprzeciwów. Głuchoniemi obawiali się, że staną się obiektem drwin ze strony innych wiernych. Jak się okazało, ich obawy były bezpodstawne. Słyszący przyzwyczaili się do tłumaczenia Mszy św. na język migowy, a niepełnosprawni czują się swobodnie. Bardzo zwracają uwagę na tematykę kazań. To dla nich niesłychanie ważne, że mogą być ze sobą w tak ważnym i podniosłym momencie.
W parafii św. Antoniego Ojców Franciszkanów duszpasterstwem głuchoniemych zajmuje się o. Sebastian Fierek. Choć sam nie opanował jeszcze języka migowego, kazania mówi tak, aby wierni mogli czytać z ruchu warg.
W swoich kazaniach stara się docierać do głębi Ewangelii, podając przykłady z codziennego życia. Doskonale wie, że górnolotne zwroty oderwane od rzeczywistości nie trafiają do ludzi.
- Nie mam dla nich specjalnej formy kazań - mówi o. Sebastian. - Staram się jednak podkreślać, aby w żadnym przypadku nie traktowali swojej sytuacji jako kary Bożej, lecz rozpatrywali ją w duchu wiary. Tłumaczę, że mają do spełnienia specjalną misję - modlitwę w ciszy za Kościół.
Przełamać bariery
Gdynia jako pierwsze miasto w Polsce utworzyła w Referacie Osób Niepełnosprawnych Urzędu Miasta stanowisko pracy dla tłumacza języka migowego. Została nim Elżbieta Gurska, która jest także prezesem Gdyńskiego Stowarzyszenia Osób Niepełnosprawnych „Effatha”.
- Mam dużo pracy - opowiada pani Elżbieta. - Jednak kocham to, co robię, a część tej miłości staram się przelewać na innych.
Głuchoniemi potrzebują pomocy w różnych dziedzinach życia. Tłumacz jest np. niezbędny podczas wizyt u lekarzy specjalistów czy rozpraw sądowych. Ostatnio jednym z bardziej pracochłonnych obowiązków jest tłumaczenie wyjaśnień osób głuchoniemych podczas weryfikacji rent w ZUS.
Do Stowarzyszenia „Effatha” należą nie tylko rodziny głuchoniemych, lecz także ich krewni i przyjaciele, którzy stanowią przeszło jedną trzecią członków. To ważne, żeby przełamywać bariery, które często dzielą zdrowych od chorych, nawet w najbliższej rodzinie.
Problemy pojawiają się również wśród ludzi zajmujących się zawodowo niepełnosprawnymi. W jednej ze szkół dla głuchoniemych w woj. pomorskim zabroniono uczniom posługiwania się językiem migowym. Dozwolone było jedynie czytanie treści z ruchu warg rozmówcy i odpowiadanie w taki sam sposób. Na przerwach nauczyciele chodzili i pilnowali, żeby dzieci nawet nie próbowały migać. Na siłę uczono mowy, wpędzając młodzież w kompleksy.
- Nie wolno im było rozmawiać w tak naturalnym dla nich języku - oburza się pani Elżbieta. - To tak, jakby sparaliżowanemu odebrać wózek inwalidzki, a niewidomemu - białą laskę!
Elżbieta Gurska, choć zupełnie na to nie wygląda, ma za sobą trzydziestoletni staż małżeństwa. Jest mamą trojga dzieci i babcią sześcioletniego wnuka. Wolny czas spędza w gronie rodziny i czworonożnych domowników. Miłośnikiem zwierząt jest także jej mąż Stanisław. Zawdzięczają im życie trzy koty. Filonek, jako mały koteczek, o mało nie stracił życia przez ludzkie okrucieństwo. Wszedł pod otwartą maskę samochodu, chcąc się ogrzać, i nie zdążył wyjść, zanim pojazd ruszył. Pozostałe dwa kotki zostały znalezione na śmietniku. Zanim doszły do siebie, oba ciężko chorowały. Jeden z kocich inwalidów stracił słuch, drugi nie widzi na jedno oko.
- Uważam, że każdy człowiek rodzi się po coś - uważa pani Elżbieta. - Ja mam chyba taką misję, żeby opiekować się głuchoniemymi ludźmi i skrzywdzonymi zwierzętami.