Czy Polska po dwudziestu sześciu latach pontyfikatu Jana Pawła II i po odejściu Papieża Polaka naprawdę się zmieniła? Czy przyjęliśmy duchowy testament Ojca Świętego - nauczanie, świadectwo Jego życia, cierpienia i odchodzenia? Czy istnieje jakieś kryterium, dzięki któremu moglibyśmy określić, że coś się na trwale zmieniło w relacjach między Polakami? Coś, co powoduje, że przestajemy sami o sobie myśleć źle, że czujemy, iż określenie „Ojczyzna Papieża” brzmi dumnie? Z pewnością kryterium tym nie będzie ani poprawa warunków materialnych, wzrost praworządności w naszym kraju, jaki zapewni rząd prawicowy - choć wszystko to składa się na obraz Polski, który jest łatwiejszy do zaakceptowania niż ten, który utworzyły quasi-komunistyczne porządki. Rzecz jest głębsza i łączy się z odpowiedzią na tęsknotę każdego ludzkiego serca. Tęsknotę za jednością. Jedną bowiem z największych ran, jakie zadał komunizm wraz z narzucanym siłą i podstępem ateizmem - podobnie jak wcześniej zabory, choć w zakresie bez porównania mniejszym - był podział między Polakami. Skutecznie zasiana przez zaborców, a potem okupantów, nieufność wzajemna, niekiedy nienawiść, a w jej wyniku lęk, żal i wstyd. Tego przełamać nie był w stanie czas polityczny, jaki upłynął po 1989 r. Osamotnienie, poczucie braku wspólnoty, jakie narastało w wyniku błędnych decyzji władz, okresów „aksamitnej” konfrontacji z Kościołem - który był jedynym oparciem wierzących, przy zaniku integrujących funkcji głównych instytucji państwa - potęgowały media, tak często po prostu naśmiewające się z tej tęsknoty za jednością, która jest elementem tożsamości katolickiej Polaków. Ale też przecież jest potrzebą każdego człowieka - nieraz głęboko skrywaną, maskowaną przez materialne pociechy, nigdy niewyjawianą wprost.
I oto dzisiaj, po ośmiu miesiącach od pożegnania Ojca Świętego, pojawia się - jeszcze nieśmiało, jakby w pół kroku - ta nowa, oczekiwana niecierpliwie jakość naszego wspólnego życia. Osobiście dostrzegam ją m.in. w zmianie tonu polemik z Radiem Maryja - medium postrzeganym przez większość prasy jako „skrajne”, „radykalne”, jako „wyraz rozczarowań” etc. - wszystkie określenia sugerują negatywne podłoże i charakter rozgłośni, wszystkie w jakimś sensie mówią także o pozostałych mediach katolickich, które chętnie zamyka się w stereotypach „katolickiego getta”. Zmiana jednak jest. Tonacja artykułów, których zwiększona ilość tradycyjnie już towarzyszy kolejnej, czternastej rocznicy powstania rozgłośni, jest - z małymi wyjątkami - powściągliwa. Jak gdyby przyznawano milcząco, że Radio Maryja nie jest jednak - jak sugerowano wcześniej - jakąś prowokacją, ponurym reliktem, ale trwałą częścią polskiej rzeczywistości, dla której jest miejsce na równi z innymi mediami i instytucjami. Agresja ustąpiła najpierw miejsca chóralnemu wzdychaniu i biadoleniu, że radio rzekomo „rządzi Kościołem”, i wielka szkoda, iż biskupi okazują się „za słabi”, by jego ekspansję powstrzymać. Dziś pojawiła się refleksja, w której rzeczowo próbuje się określić przyczyny sukcesu rozgłośni. Znamienny jest tekst Andrzeja Ledera w Rzeczpospolitej (11 grudnia 2005), wytykający „szeroko rozumianym elitom” (biorąc za nie klasę polityczną oraz tych, którzy „poprzez media panują nad nadawaniem zdarzeniom sensu”), że nie potrafią i nie chcą w sposób rozsądny odnieść się do współrodaków czujących się skrzywdzonymi w wyniku rozwoju sytuacji w Polsce („słusznie czy niesłusznie”). Odrębną jest sprawą, że autor nie analizuje okoliczności, które mogą się składać na poczucie krzywdy, zawieszając w próżni i subiektywizując oceny tych, których napiętnowano pogardliwie jako „mohery”. Jednak ciężar wzajemnego starcia nie zostaje przeniesiony na jedną stronę. Autor nie etykietuje katolików, nie szuka „winowajcy” w Toruniu, lecz stara się uchwycić pewną historyczną nieuchronność starcia, jego obiektywny kontekst. Tłumaczy „reguły gry”, z dozą wyrozumiałości dla „skrzywdzonych”, którzy mają, jego zdaniem, „kamienne serca”: „Współczesna demokracja nie lubi silnych uczuć pojawiających się w przestrzeni publicznej. Oparta na kompromisie, szanuje umiarkowanie i rozsądek, a nie miłość, nienawiść i walkę do spalonej ziemi. Woli współczucie i ironię, stąd medialna kariera dobroczynności i kabaretów”.
Cóż, „dobroczynność i kabarety” to niezłe symbole pozornego ładu, który jednak nigdy nie zastąpi miłosierdzia i prawdy w życiu publicznym - każde państwo, któremu będzie zależało na odnowie moralnej - by uczynić racjonalną odnowę polityczną - musi się oprzeć na tym ewangelicznym fundamencie. Zatem, ironiczna konstatacja A. Ledera to przyznanie się do bezradności. Podobnie, jak utożsamienie odbiorców katolickich mediów ze „skrzywdzonymi”. Ludzi myślących w podobny sposób - jednak starających się o uczciwość intelektualną - Radio Maryja, media katolickie, które nie chcą upodobnić się do laickich, i generalnie - katolicy odwołujący się do Krzyża, lgnący do sakramentów i manifestujący pobożność maryjną - przestają powoli gorszyć, irytować i budzić politowanie. Kiedy emocje stygną, zaczynają się rodzić pytania coraz głębsze. I to jest ten cud. Nie bardzo efektowny, ale godny zauważenia. Przestajemy skakać sobie do oczu. Próbujemy odnaleźć utraconą więź. Odrzucamy polityczną poprawność, która szafuje fałszywą litością wobec „prześladowanych”, w istocie prześladującą tych, którzy mają odwagę być sobą. To jest zwycięstwo Jana Pawła II. To prawdziwy powrót ku bramom wolności.
Pomóż w rozwoju naszego portalu