Kiedyś, gdy byłem pytany z polskiego, posłużyłem się w opowiadaniu
takim określeniem: "Gospodyni wyniosła świniom chlać". Profesor Budkowski
przerwał mi: "Jak powiedziałeś? Powtórz jeszcze raz". Zaczerwieniłem
się po uszy. Na kilkakrotne naleganie, bym jeszcze raz powiedział,
co gospodyni zrobiła, zawołałem w największym zdenerwowaniu: "Mówiłem
przecież wyraźnie, że dała świniom chlać". Profesor oczywiście nie
wyśmiał mnie. Wyjaśnił spokojnie, że takiego wyrazu nie zna. Pierwszy
raz go słyszy. Ja znowu od dziecka innego nie słyszałem. Gdy profesor
wyjaśnił znaczenie dialektu i przedstawił wielką wartość słownictwa
polskiego ludu, naznosiłem mu takich wyrażeń gwarowych cały stos,
tak że starczyłoby ich na pracę doktorską.
Zdarzały się przypadki wyśmiewania uczniów przez profesorów.
Taki humor cechował niekiedy profesora Wierzbickiego. Uczeń nic mu
nie odpowiada. Prowadzi go do tablicy, daje kredę i każe pisać dyktowane
litery: E, E, g, E, h, g, k, n, l. Potem obrócił ucznia do klasy,
przy głowie opartej o tablicę narysował wielkie uszy i czytał triumfalnie
napisany skrót: Esel, Esel, grosser Esel hast geschrieben, kanst
nicht lesen.
Na godzinach lekcyjnych czułem się pewny siebie. Patrzyłem
z uśmiechem na kolegów, jak trzęsą się ze strachu przed lekcją i
męczą zapytani. Nie rozumiałem tego, jak można nie odrobić lekcji.
Pozwalałem sobie na niewinne żarty z nauczyciela. Profesor Golenia
lubił wyrywać do odpowiedzi ucznia, który nie uważał. Zamknąłem łaciński
podręcznik, lekkim zagięciem kartki zaznaczyłem miejsce lektury i
symuluję drzemkę. Nie czekałem długo. "Dalej, Czechowicz" - woła
profesor i bierze notes do zapisania murowanej dwói. W jednym momencie
wstaję, bez przerwy czytam tekst i płynnie tłumaczę. Miałem potem
spokój przez pół roku. Trzeba z uznaniem podkreślić, że się nie obraził
i dał mi stopień bardzo dobry.
Niektórych profesorów nie lubiłem. W klasie drugiej uczył
przyrody Bohdan Szechowycz, słabo po polsku mówiący Ukrainiec. Wywołuje
mnie do tablicy. Przy tablicy stał jako pomoc naukowa szkielet ludzki.
Nic nie mówiąc, dotykał trzciną szybko tego szkieletu i trzeba było
równie śpiesznie wygłaszać nazwy wskazanych kości po polsku i po
łacinie. Mimo przygotowania, zagubiłem się, a Szechowycz do mnie: "Ty, Czechowycz, ty się nazywasz prawie tak jak ja, ale ja tobie dać
dwójkę". Przepadł w mojej opinii na zawsze.
Najwięcej sympatii mieli u mnie trzej profesorowie Żydzi.
Dr Aleksander Koller uczył języka francuskiego, angielskiego i stenografii.
Mówiono mi, że został profesorem później w Tel Awiwie. Pięknym człowiekiem
był nasz germanista Leopold Żarnowicz. Wreszcie matematyk Samuel
Herstein. Odwiedził mnie raz w domu na Wysokiej i w potocznej mowie
zwracał się do mnie, on jedyny z wychowawców, po imieniu. Odnosiłem
wrażenie, że ci profesorowie mnie rozumieją. Im zawdzięczam, że od
piątej klasy umieszczono mi na świadectwie notatkę: "Do następnej
klasy chlubnie uzdolniony". Bardzo mnie to budowało.
Warunki mego życia nie stanowiły podłoża do rozwijania zamiłowań
osobistych. Trzeba mieć na nie czas i pieniądze. Gdy nosiłem jeszcze
srebrne paski, bawiłem się chętnie ze swoimi rówieśnikami na wsi.
Razem ze Staszkiem Puszem i innymi w porze letniej graliśmy w kiczki,
łowili koszem ryby, wykopywali trzmiele, topili chomiki, puszczali
orły.
Gdy byłem już przy złotych paskach, książki stały się dla
mnie towarzyszem, zabawą, miłością. Czerpałem je z wypożyczalni szkolnej
i miejskiej. Niełatwo było dostać książkę dobrą i ciekawą. Nie wracały
zwykle do szafy, tylko krążyły po kumotersku od czytelnika do jego
przyjaciela. Na pierwszy ogień służyli potrzebom Verne, Kraszewski,
Sienkiewicz. Ciekawą książkę dzieliłem jak czekoladę na kawałki,
żeby nie pochłonąć całej przez jeden wieczór, ale na drugi dzień
używając rozkoszy czytania. Byłem prawdopodobnie w czwartej klasie,
gdy dokonałem wielkiego dzieła: założyłem własną bibliotekę. Stanowiły
ją: Ben-Hur, Quo vadis, Szary proch i trzy inne, otrzymane jako nagrody
pilności.
Pomóż w rozwoju naszego portalu