Gazeta Wyborcza napisała tuż przed Świętami Wielkanocnymi, że „ma w Polsce prawa do «Ewangelii Judasza»”. Cóż, należałoby dodać - ma nie tylko prawa, także obowiązki. Obowiązki, z których wywiązuje się bez zarzutu. Ogłoszenie maluczkim - tj. wiernym - na dwa dni przed rozpoczęciem Wielkiego Tygodnia, że „Judasz nie jest zdrajcą, ale bohaterem”, że wynika to, czarno na białym, z najnowszych odkryć naukowych - ujawniono bowiem „egipski manuskrypt”, który „jest sprzeczny z prawdami zawartymi w kanonicznych ewangeliach”, no i „nikt nie wątpi, że dokument jest oryginalny” - jest niczym innym, jak głoszeniem „prawdy” w majestacie władzy i w sposób uroczysty (wybrany starannie moment etc.).
Dziennik, idąc ścieżkami przetartymi przez pracowite kroki Dana Browna, dokonania Martina Scorseese (Ostatnie kuszenie Chrystusa), ale też nowoczesnych teologów, stawia ostateczną pieczęć na antyewangelizacyjnym dziele, jakiego podejmują się dziś tysiące środków przekazu, korzystających z nieograniczonych niemal środków finansowych i technicznych. Czy należy z tego powodu rozdzierać szaty i załamywać ręce? Takie wydarzenia zostały zapowiedziane w Piśmie Świętym i nikt, kto uważa się za chrześcijanina, nie może się czuć zaskoczony. Fałszywe nauki, fałszywe autorytety, fałszywe objawienia - głoszone z olbrzymim tupetem, z akompaniamentem orkiestry i biciem w bębny - nie powinny nas przygnębiać; przyszły, bo miały przyjść. Naszą troską powinna być troska o los zdrowej nauki Kościoła, o prawdę w naszych parafiach, mediach klatolickich. Także o to, by ci, którzy zostali powołani, aby rozpowszechniać Ewangelię, cieszyli się należytym autorytetem.
Dezynwoltura, z jaką współczesne media rozgłaszają każde głupstwo, jakie wylęgło się w czyjejś głowie („człowiek pochodzi od małpy”, „Judasz nie był zdrajcą”), oznacza, że mniemają, iż na placu boju pozostały jedynym liczącym się autorytetem. Towarzyszyć nam powinna spokojna pewność, że prawda, choć atakowana ze wszystkich stron, zawsze pozostanie najatrakcyjniejszym i najświeższym „newsem”, mimo swojej długowieczności. Jej odkrycie nigdy nie przyniesie rozczarowania, goryczy, chwilowej, złudnej satysfakcji, lecz da życie. Życie ludziom umęczonym, mamionym fałszywymi pożywkami.
Innym problemem jest natomiast sukces czytelniczy mediów zajmujących się antyewangelizacją czy książek w rodzaju Kod Leonarda da Vinci. Fakt ten należy przyjąć i wyciągnąć z niego wnioski. Jak pisze autorka książki Zrozumieć „Kod da Vinci” Amy Welborn, „świadczy on o jakiejś porażce wszystkich Kościołów chrześcijańskich - najwyraźniej nie potrafiły one przekazać swoim wiernym elementarnej wiedzy z zakresu historii chrześcijaństwa i chrześcijańskiej teologii. Łatwowierność, z jaką czytelnicy przyjęli twierdzenia Browna, iż pierwsi chrześcijanie nie uważali Jezusa za Boga, oraz że ostateczny kształt chrześcijaństwa jest rezultatem prymitywnych walk o władzę, powinna obudzić z letargu wszystkich zaangażowanych w pracę apostolską”. Łatwowierność ta, zdaniem amerykańskiej pisarki, jest również wynikiem lenistwa i braku osobistego zaangażowania współczesnych w poznawanie prawdy o Jezusie Chrystusie. „Niezależnie od tego, czy chodzimy do kościoła, czy nie, trzymaliśmy się od Niego z daleka, pozwalając, by inni mówili nam, co mamy o Nim myśleć, i nie zadając sobie trudu, by przeczytać choćby jedną z Ewangelii od początku do końca. W rezultacie przyjęliśmy pogląd, tak bardzo rozpowszechniony w naszej kulturze, że wszystko to jest sprawą osobistych opinii...”.
Fałszywi prorocy mają ręce pełne roboty, gdy umysł śpi, a człowiek tylko czeka, by mu podsunąć kolejną ciekawostkę, którą mógłby chwilowo się zabawić, nie przerywając drzemki.
Pomóż w rozwoju naszego portalu