Kiedy myślimy o świętości, jawi się ona przed nami jak wyblakły, niespokojny obszar wyobrażeń. Postacie przybrane w nimby, często w zatartym konturze sylwetki, zdobne w róż, błękit odrealniony, złoto mieniące się boskością... Postacie właściwie bliskie, ale naprawdę kosmicznie oddalone od nas, zmniejszone w perspektywie codzienności, bytujące w sferach nam obcych i nigdy niemożliwych do poznania. Postacie zjawiające się przed współczesnym człowiekiem głównie w kościołach, kaplicach - nagle, bez przygotowania mogą zniechęcić, odrzucić własnym jestestwem, pozorną urodą. Mogą być i nie być jednocześnie... Tym samym zadziwiającym doznaniem może stać się dziś malarstwo Izabeli Marii Trelińskiej. Malarstwo przypominające obraz Kościoła Niebieskiego. Ta twórczość jest pełna bytów wschodnich i zachodnich, męczeńskich i chwalebnych, mistycznych i jałmużniczych, ubogich i pełnych przepychu. Artystka chce przedstawić pewną całość, nieustannie powracając do ikonografii świętych. Ikonografii, w której czerpie ona świadomie z polskiej sztuki średniowiecznej, włoskiej sztuki renesansowej i malarstwa ikonowego.
Święci pojawiają się na obrazach Trelińskiej niczym zjawy, komety, ciała niebieskie, przeszywające przestrzeń nieboskłonu nagle i jedynie na chwilę, mogące być dostrzeżone tylko przez najbardziej zaufanych, wybranych widzów - patrzących okiem nieusypiającym.
Najpierw święte niewiasty pozbawione stygmatów cierpień. Św. Katarzyna Aleksandryjska - ufna, bez miecza, o złotych włosach, targana uśmiechem tajemnicy, i jej towarzyszka św. Katarzyna ze Sieny, która zagubiła gdzieś pierścień podarowany przez Chrystusa. W niebieskim diademie, jak Panna Mądra, doznaje kolejnej wizji, bez cielesnego bólu wyrzeczeń. Św. Klara szukająca widnokręgu Asyżu, spowita w biel i dysk złotego nimbu; św. Hildegarda z Bingen - bardziej ascetyczna niż muzyczna, bardziej ugrowa niż skąpana zielenią miłości; św. Łucja, jeszcze widząca, o oczach, które za chwilę okaleczy, których się pozbędzie. Św. Agata ukryła piersi pod mieszczańską suknią albo św. Faustyna - o skurczonych ramionach, zamknięta w sobie, schowana w granatowej plamie habitu, albo, albo...
Drugie, przeciwległe skrzydło Kościoła Niebieskiego wypełniają postacie świętych mędrców: „Bezlwi” Hieronim o zamkniętych oczach - z trudnością wzdychający nad pustynną pokutą; dźwigający przebogatą tiarę św. Grzegorz z Nazjanzu; św. Robert Bellarmin; św. Bazyli Wielki i św. Pius V - w medytacyjnym bogactwie misji. Obok nich św. Dionizy w biskupim stroju, ale pamiętający o swoim leczniczym patronacie, ciągle jeszcze w obliczu dekapitacji. Św. Eustachy w przebudzeniu - pod wpływem „jeleniej wizji”; św. Roch bez psa i anioła, samotny w obliczu epidemicznej zarazy grzesznego świata; tajemniczy św. Korneliusz; śpiący św. Józef - zmęczony opieką nad Matką Bożą i Jezusem; uśmiechnięty św. Benedykt, pełen monastycznych planów...
Szczególnie tajemnie prezentują się święci zapamiętani z ikon - święci Cyryl i Metody dźwigający ciężar złotych koron; św. Spiridian w niemalże transparentnym ujęciu; św. Klemens z Ochrydy; czy wreszcie książęcy rycerze, zbrojni, duchowi następcy św. Jerzego: święci Borys i Gleb.
Ci i inni święci, błogosławieni, chwalebni, strojni w czystość, nadzy grzechami...
Pojawiają się niespodziewanie, przypadkowo, czasami na zamówienie, czasami dzięki sennym tajemnicom, czasami z natręctwa myśli.
Artystka, prezentując indywidualne portrety świętych, chce niejako ukazać symboliczny pejzaż rajski. Pejzaż porośnięty kwiatami męczenników, bohaterów, mistyków, pustelników, rycerzy, dziewic, zakonników. Rozkwitają bizantyjskimi twarzami o dużych oczach, strojnymi szatami, złotem, dyskami nieposkromionych nimbów. Pachną ambrą i zapachem cnót dzisiaj już nieobecnych. Zafrasowani więdnącym czasem, skropieni krwią własną, umęczeni za wiarę, wystudzeni pracą naukową, sponiewierani w boju, zniekształceni przez zadawane rany pokuty - trwają w portretach jak woskowe figury wotywne w szklanych gablotach. Ich cudowność przenika się z cudownością aniołów, o których artystka nigdy nie zapomina.
Anioły Trelińskiej nie mają nic z pobożności aniołów gotyckich czy surowości aniołów Piera della Francesca, nie są słodkie i kruche jak anioły Fra Angelica, nie smakują jak anioły Rafaela, nie kokietują erotyką jak anioły prerafaelitów. Angelusy te zapatrzyły się w hiszpański barok. Ubrane w kwieciste suknie, zdobne w spiętrzone diademy złota i sztuczne wieńce, jak prowincjonalne feretrony unoszą się w procesjach pośród kolorowego wibrującego nieba Południa.
To anioły czerwone, niebieskie, żółte, zielone. Anioły paradne, strojne, obwieszone falbanami koronek, tak że właściwie skrzydła są im niepotrzebne. Wśród nich pojawiają się też archanioły: Michał - żołnierz wymachujący mieczem, pokonujący starodawnego smoka-szatana; pokorny Gabriel - usłużny, lotny, wieczysty i Rafał - odbicie lustrzane Anioła Stróża, cień opiekuńczy Tobiasza, niebieski medyk i lekarz, egzorcysta, archanioł najpiękniejszy.
A tak naprawdę - najpiękniejsza jest w tych obrazach cisza, głos niemy, muzyka, której nie ma, słowa modlitw niewypowiedzianych, niewyszeptane litanie, nieodmówione oktawy, brak drgającej struny.
Ciszę potęguje obraz, rozmyty jak kolorowa mgła, jak dziecięcy kalejdoskop, jak tęcza zanikająca. Święci i angelusy mienią się na przemian kolorami i cnotami.
Czasami aż trudno zgadnąć, czy bardziej błyszczą kolorem czy cnotą?
Pomóż w rozwoju naszego portalu