Co jest najważniejsze przy stwarzaniu domu dzieciom? - Trzeba po prostu kochać ludzi. - Da się? - Da! - z niebudzącym sprzeciwu przekonaniem mówi Barbara Drozdek, prowadząca wraz z mężem Ireneuszem rodzinny dom dziecka w Lublinie. Po wizycie w tym wyjątkowym domu nie mam wątpliwości. Jest to miejsce, w którym opuszczone i niechciane dzieci otrzymują rodzinne ciepło i szansę na start w dorosłe życie z bagażem budujących i kształtujących dojrzałość doświadczeń. Jest to dom, w którym narodził się Bóg.
W tym roku po raz pierwszy przeżyją wspólne Boże Narodzenie. Państwo Drozdkowie, ich dwoje biologicznych dzieci: prawie 18-letnia Alicja i 19-letni Tomasz oraz ośmioro przysposobionych: Marysia - 1,5 roku, Ola - w lutym skończy 4 lata, Maciuś - 6,5 roku, Wiktoria - 7 lat, Karolinka - 11 lat, 13-latkowie - Ania i Piotr oraz 14-letni Kamil. - Duża rozpiętość wiekowa w niczym nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie - jedni drugim mogą okazywać pomoc i zainteresowanie - mówi pani Drozdek. - Wspaniałe jest to, że dzieci czują potrzebę pomagania sobie nawzajem. W czasie naszej rozmowy zza drzwi dobiega śmiech dzieci, ich wesołe rozmowy, któreś z nich recytuje wierszyk. - Przygotowania do Bożego Narodzenia trwają. Najprawdopodobniej wszystkie dzieci spędzą je z nami, więc już przeglądamy najróżniejsze książki z przepisami świątecznymi, śpiewamy kolędy, powtarzamy wierszyki z przedszkola, a gruntowne przedświąteczne porządki już są zrobione - uśmiecha się Barbara Drozdek, i widać, że wybiega myślą poza zewnętrzny wymiar przygotowań do świąt. - Mamy z mężem nadzieję, że będą to takie naprawdę radosne i rodzinne święta. Przyjdą dziadek i babcia, nasze rodzeństwo ze swoimi rodzinami. Bardzo chcielibyśmy, żeby dzieci zobaczyły, że święta są po to, aby być ze sobą. Pani Drozdek nie mówi inaczej, jak „nasze dzieci”. Kiedy opowiada o którymkolwiek z nich, nie dzieli na „swoje” i „przysposobione”. Wszystkie są „nasze”. I wszystkie będą pomagać w przygotowaniu wigilijnych potraw, będą stroić duży świerk, który stanie w salonie obok rodzinnego stołu, przy którym wszyscy razem zasiądą do wigilijnej wieczerzy. Chociaż pod choinką będą prezenty dla wszystkich, najcenniejsze wydają się te przygotowane przez dzieci. - Kiedy dostaję laurkę z dedykacją: „Dla mojej kochanej drugiej mamy”, to mięknę - mówi ze wzruszeniem pani Barbara.
Zanim, po 10 latach starań, państwo Drozdkowie otrzymali pod opiekę dzieci w rodzinnym domu dziecka, przez 7 lat prowadzili w Lublinie pogotowie rodzinne i zajmowali się czekającymi na adopcję noworodkami pozostawionymi w szpitalu przez matki zrzekające się praw rodzicielskich. W tym czasie zaopiekowali się ok. 50 maluchami, dając im miłość i zapewniając rodzinne ciepło. Dla pani Barbary - jak sama mówi - pragnienie stworzenia domu dzieciom porzuconym czy po przejściach to „choroba genetyczna”. - Moi rodzice prowadzili rodzinny dom dziecka przez 25 lat i wychowali 19 dzieci: 4 własnych i 15 przysposobionych. Jednak z całej dziewiętnastki tylko ja mam takie ciągotki, żeby opiekować się dziećmi - śmieje się. Według niej, każde dziecko wyciągnięte z dużej placówki to dziecko uratowane, ponieważ placówki nie dają dzieciom prawdziwego, rodzinnego wychowania. - Tutaj mieszkają ze mną, z moim mężem, naszymi biologicznymi dziećmi i mają możliwość zobaczenia, jak zachowuje się „wujek” z „ciocią”, nawet gdy dochodzi między nami do konfliktu, widzą jak ten konflikt rozwiązujemy, widzą jak wychowujemy nasze dzieci - mówi. Ponieważ przysposobione dzieci państwa Drozdków najczęściej mają biologicznych rodziców, z którymi się kontaktują, nikt od nich nie wymaga, by traktowały Barbarę i Ireneusza jak swoich rodziców. - To, co w tym jest najważniejsze, to fakt, że dzieci są tu z nami na okrągło, uczestniczą w prawdziwym życiu domowym, z obowiązkami i przyjemnościami - podkreśla pani Drozdek. - Nasi sąsiedzi mówią do nas: „u was jest tak sympatycznie, tylko «Sto lat» i «Sto lat»”. Przy dwunastu osobach staramy się, żeby na urodziny i na imieniny był dla każdego tort, więc jak ktoś posłucha, to faktycznie tylko świętujemy - śmieje się „ciocia”. - Ale najważniejsze jest to, żeby każde dziecko wiedziało, że interesuje nas jego życie, że jego urodziny czy imieniny są wielkim wydarzeniem dla całej rodziny.
Kiedy zapytałam o trud wychowywania tak licznej rodziny, pani Drozdek stwierdziła: - Nie mam wolnego czasu dla siebie i męża, ale w zamian mamy uśmiechnięte dzieci, trzyletnią Olę, która mówi: „A moja ciocia mówi na mnie królewna”; dzieci, które się starają i którym zależy na tym, aby sprawić nam przyjemność, abyśmy mogli się do nich uśmiechać w codziennych relacjach. Mamy bardzo wiele. Pomimo chwil załamań, które każdy przeżywa, jestem przekonana, że warto, i widzę efekty naszej pracy. Dzieci są zadowolone, uśmiechnięte, nie boją się, wiedzą, że w każdym momencie mogą przyjść i powiedzieć, co myślą, czują. I co najważniejsze - że mają do kogo przyjść. Tu nikt nie bije, nie krzyczy, nie upokarza. Kiedy jesteśmy razem, jesteśmy w stanie zaradzić każdemu problemowi - podkreśla pani Barbara.
Państwo Drozdkowie, nazywani „rodziną Drożdżówek”, dziś, kiedy mają za sobą wiele nieprzespanych nocy, utarczki z biurokracją i codzienne problemy, nadal uważają, że warto. - Ja już sobie nie wyobrażam innego życia - podkreśla pani Barbara. - Teraz nie możemy powiedzieć, jak kiedyś mąż po powrocie z pracy: odwaliłem kawał nikomu niepotrzebnej roboty. Tu jesteśmy naprawdę potrzebni - sobie nawzajem!
Pomóż w rozwoju naszego portalu