Po wyborach prezydenckich Platforma Obywatelska uzyskała pełnię władzy w Polsce. Oznacza to, że ponosi też pełną odpowiedzialność. Tymczasem uwaga większości mediów skupiona jest głównie na krytyce opozycji. Przykładem tego jest konflikt wokół krzyża przed Pałacem Prezydenckim. Został on wywołany i eskalowany na skutek decyzji nowego prezydenta oraz jego współpracowników. Co prawda, przedstawiciele różnych ośrodków władzy skupionej w rękach polityków PO deklarują chęć szybkiego zakończenia konfliktu, ale ich działania temu przeczą. Odnosi się wrażenie, że jest im na rękę to, iż uwaga opinii publicznej koncentruje się na tym, co dzieje się na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, a nie na wielu żywotnych sprawach, które toczą się równolegle. Bo dyskusja o nich dla ekipy Donalda Tuska jest bardzo niewygodna.
Dlaczego nie ma zgody na reformę OFE?
Reklama
Najważniejszym problemem jest stan finansów publicznych. Polska w niebezpiecznie szybkim tempie zadłuża się. Za rządu Tuska długi państwa powiększają się już o prawie 100 mld zł rocznie. I mimo że, według oficjalnych statystyk, nasza gospodarka nawet w najgorszych latach kryzysu światowego stale rosła, to w kasie państwa jest coraz mniej. Tolerowanie takiej sytuacji może nas doprowadzić do tego, że podzielimy los Grecji.
Z propozycją naprawy tej sytuacji od ponad dwóch lat występuje minister pracy Jolanta Fedak (PSL), która proponuje zmiany w funkcjonowaniu II filaru systemu emerytalnego, czyli w Otwartych Funduszach Emerytalnych. Są to instytucje finansowe założone i prowadzone przez duże banki, głównie zagraniczne. Mają one inwestować na rynkach finansowych część składki emerytalnej potrącanej z pensji pracowników. W Polsce jest 14 OFE. Z tego tylko 4 są w rękach instytucji finansowych w całości lub w części polskich. Reszta to duże korporacje międzynarodowe z takimi firmami, jak: ING, Generali, Aviva, Allianz, Nordea, Amplico, Axa i in.
Pani minister chce zmniejszyć strumień środków kierowanych do OFE. Zamiast 7,3 proc. naszych pensji trafiałoby tam tylko 3 proc., pozostałe 4,3 proc. zostałoby w ZUS. A ostatnio wobec pogarszającej się sytuacji budżetu postuluje, aby na dwa lata wstrzymać w całości przekazywanie środków do OFE. Powołuje się tu na przykład krajów nadbałtyckich: Litwy, Łotwy i Estonii, które w trudnych latach kryzysu tak uczyniły i dobrze na tym wyszły.
Gdyby zawiesić przesyłanie składek do OFE, deficyt budżetu państwa zmniejszyłby się o ok. 22 mld zł rocznie. A gdyby tylko zmniejszyć wysokość odpisu, to budżet zyskałby ok. 10 mld zł rocznie. Dzieje się tak, ponieważ państwo co roku dopłaca do ZUS kilkadziesiąt miliardów złotych, aby zapewnić obsługę bieżących wypłat. Gdy więcej pieniędzy ze składki zostanie w ZUS, jego deficyt bieżący będzie mniejszy i budżet państwa też będzie musiał mniej dopłacać.
Przyjęcie zmian dotyczących OFE nie byłoby odczuwalne dla gospodarki ani dla gospodarstw domowych zwykłych ludzi. Straty poniosłyby korporacje międzynarodowe kierujące OFE, bo ich wpływy z tytułu prowizji znacząco by zmalały albo nawet przez dwa lata nie byłoby ich w ogóle. Ale propozycje te skutecznie blokuje otoczenie premiera, z głównym doradcą - ministrem Michałem Bonim na czele. Posługuje się przy tym bardzo ogólnikowymi i demagogicznymi argumentami, mówiąc o potrzebie dokończenia reformy oraz interesie przyszłych emerytów.
Są to bardzo wątpliwe stwierdzenia, jeśli uwzględni się dotychczasowy sposób funkcjonowania OFE i ich sukcesy na polu pomnażania kapitału przyszłych emerytów.
Najpierw, po otrzymaniu składki, OFE potrącają prowizję tytułem pokrycia swoich kosztów. Prowizja ta do końca 2009 r. była bardzo wysoka i oscylowała na poziomie ok. 10 proc. przekazanej kwoty. Biorąc pod uwagę średnią stopę zysku z bezpiecznych inwestycji finansowych, można przyjąć, że przez pierwsze dwa lata nasza składka pracowała, aby zarobić na prowizję OFE. Jeśli obecne aktywa, będące w dyspozycji OFE, wynoszą 201 mld zł (na koniec lipca br.), to można w dużym uproszczeniu przyjąć, że przez 10 lat zarządcy OFE na prowizji zarobili ok. 20 mld zł. Średnio rocznie ok. 2 mld zł. Obecnie wysokość prowizji została ograniczona ustawą do 3,5 proc., ale to i tak bardzo dużo.
Spójrzmy teraz, za co te instytucje finansowe każą sobie tak słono płacić. Ponieważ pieniądze gromadzone na wypłacanie emerytur muszą być maksymalnie bezpieczne, OFE mogą inwestować na giełdzie tylko do 40 proc. zgromadzonych środków, z tego do 5 proc. za granicą. Reszta idzie na zakup bezpiecznych papierów rządowych. Wytworzył się specyficzny łańcuszek powiązań i przepływów. Od pensji każdego pracownika potrącana jest składka, pobierana przez państwowy ZUS. Potem jej część państwo oddaje do OFE po to, aby fundusze mogły od tego samego państwa kupić obligacje i na nich zarobić.
Przez 10 lat OFE powiększyły kapitał przyszłych emerytów o ok. 22 mld zł. W znacznej części przyrost ten pochodzi z odsetek od rządowych obligacji zapłaconych przez podatników. W tym samym czasie pobrały prowizję w wysokości ok. 20 mld zł, którą w większości wytransferowały za granicę. Dodatkowo 5 proc. tego kapitału, czyli ok. 10 mld zł, ulokowały za granicą, co finansuje obcą, a nie polską gospodarkę. Taki jest bilans pierwszej dekady funkcjonowania OFE. Kto na tym zyskał najwięcej, widać gołym okiem.
Potrzebna jest więc szeroka dyskusja publiczna, w trakcie której premier i jego urzędnicy wytłumaczyliby Polakom, dlaczego tolerują taki system i dlaczego nie chcą dopuścić do jego zmiany.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Dlaczego wzrośnie VAT i ceny żywności?
Reklama
Podstawowa stawka VAT ma wzrosnąć z 22 do 23 proc. co najmniej na trzy lata. W praktyce oznacza to, że ceny wszystkich dóbr materialnych i usług odpowiednio wzrosną. Trzeba będzie więcej zapłacić nie tylko za nowe samochody, sprzęt AGD i RTV, ale też za prąd, gaz, paliwo i usługi komunalne, takie jak wywóz śmieci czy odprowadzanie ścieków. Więcej trzeba będzie też zapłacić za wizytę u fryzjera, rozmowy telefoniczne czy przejazd autobusem lub koleją. Eksperci już przewidują, że ceny paliw wzrosną o ok. 20 gr na litrze. Podobnie z energią. A ponieważ są to składniki kosztów wytwarzania prawie każdego produktu, ich ceny wzrosną znacznie więcej niż tylko o 1 proc. podatku VAT.
Obecnie najgorzej sytuacja wygląda na rynku żywności. Jej ceny pójdą znacząco w górę. Wynika to z jednej strony ze złej pogody i niskich zbiorów, a z drugiej - ze wzrostu stawki podatku VAT. Najgorzej jest na rynku zbóż. Mamy tam wręcz do czynienia z paniką. Przewiduje się, że ceny mąki, a w konsekwencji takich produktów, jak chleb i makarony, wzrosną o 10-20 proc. Warzywa i owoce już podrożały. Na zbożu oparte są pasze, którymi karmi się zwierzęta hodowlane. W konsekwencji wzrosną też ceny mięsa.
W takich warunkach podnoszenie podatku VAT oznacza, że zmniejszanie deficytu finansów publicznych i powstrzymanie rosnącego zadłużenia odbędzie się kosztem obniżenia poziomu życia ogółu obywateli. Najbardziej odczują to najmniej zamożne grupy społeczne, w tym emeryci i rodziny wielodzietne. W tych grupach najwięcej wydaje się na bieżące utrzymanie. Nawet niewielki wzrost cen będzie tam najbardziej odczuwalny. Spadek konsumpcji w tych licznych warstwach odczuje zapewne też polska gospodarka. Powoli zaczyna ona przyspieszać, a te decyzje mogą przyhamować jej rozwój.
Platforma Obywatelska wielokrotnie obiecywała, że nie podwyższy podatków. Teraz łamie te obietnice, jednocześnie świadomie rezygnując z innych możliwości naprawy stanu finansów publicznych. Dlaczego tak czyni? Dlaczego największy ciężar tych zmian mają ponieść ludzie najubożsi? To są pytania, na które w demokratycznym państwie wszyscy obywatele mają prawo znać wyraźną odpowiedź.
Dlaczego wyprzedajemy własność Skarbu Państwa?
Oprócz podwyższenia podatków rząd szuka ratunku w zwiększonej wyprzedaży majątku należącego do państwa. Wielkość wpływów z tego tytułu w najbliższych trzech latach ma osiągnąć poziom 50 mld zł. Pod młotek poszły lub pójdą w najbliższym czasie państwowe akcje w takich sztandarowych przedsiębiorstwach, jak PZU, PKO BP, KGHM. Zmienić właściciela mają firmy energetyczne oraz chemiczne. Sprzedane mają być: Giełda Papierów Wartościowych, PKP Cargo, Lotos i uzdrowiska.
Plan wpływów z prywatyzacji na rok obecny przewiduje kwotę 25 mld zł. Przy tym rząd nie ukrywa, że ta wzmożona działalność związana jest z potrzebą łatania dziury budżetowej. Nie ukrywa się też, że środki te zostaną po prostu przejedzone bez większych korzyści dla gospodarki i przyszłych pokoleń. A nawet sytuacja z punktu widzenia wpływów do budżetu w dłuższej perspektywie się pogorszy.
Wpływy z prywatyzacji to jednorazowy zastrzyk czyniony jednak kosztem stałych wpływów z tytułu dywidendy. Dotyczy to zwłaszcza sprzedaży akcji dużych spółek giełdowych. Im mniej ich w ręku państwa - tym mniej wpływów z podziału zysku przez nich wypracowanego. A jest on znaczny, np. PKO BP zarobiło na czysto 1,5 mld zł w pierwszym półroczu 2010 r.
Spadek wpływów z dywidendy potwierdzają liczby. W 2009 r. z tego źródła do kasy państwa wpłynęło 7, 84 mld zł. W roku obecnym rząd szacuje, że otrzyma już tylko 4 mld zł, czyli o połowę mniej. Takie są skutki sprzedaży państwowych aktywów. Można więc śmiało stwierdzić, że rząd prowadzi politykę rabunkową, kosztem nieodległej przyszłości.
Wokół tego powinna być szeroka dyskusja. Czy jest to właściwe postępowanie? Do czego to prowadzi i czym zostaną zastąpione wpływy z dywidendy i z prywatyzacji, gdy już nie będzie czego sprzedawać?
Dlaczego załamał się plan budowy autostrad i dróg krajowych?
Rząd z dumą zapowiadał, że w tym roku wyda na budowę nowych autostrad, dróg ekspresowych i obwodnic rekordową kwotę 27,6 mld zł. Dzięki temu miały być zrealizowane plany powstania nowej infrastruktury transportowej na Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej EURO 2012. Tymczasem Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad zapowiedziała już zmianę budżetu i obniżenie planowanej kwoty do 20,5 mld zł. Z tego na nowe projekty pójdzie jeszcze mniej, gdyż w tej kwocie są też pieniądze przeznaczone na naprawę dróg uszkodzonych przez powodzie. A więc redukcja obejmie ok. jedną trzecią planów.
Takie zmniejszenie wydatków w stosunku do pierwotnych planów następuje już trzeci rok z rzędu. Tegoroczna redukcja jest szczególnie bolesna, bo - według zapowiedzi władz - rekord wydatków w 2010 r. miał wynikać z nadrobienia zaległości z poprzednich lat. Oznacza to ostateczne załamanie planu i niewykonanie podstawowych inwestycji obiecanych na EURO 2012. Do tego czasu miało powstać 1070 km autostrad oraz prawie 2000 km nowych dróg ekspresowych. Z tego oddano do eksploatacji 181 km autostrad, a ok. 500 km jest w budowie. O wiele gorzej jest z drogami ekspresowymi. Do użytku oddano 315 km takich dróg, a 340 km jest w budowie.
Wiadomo, że poważne opóźnienie wywołała zmiana systemu finansowania inwestycji drogowych. W ubiegłym roku przeniesiono je z budżetu do Krajowego Funduszu Drogowego. Celem tej operacji było wykazanie się przez ministra finansów mniejszym deficytem budżetowym. Zabieg ten miał czysto techniczny oraz propagandowy charakter i finansów publicznych nie uzdrowił. Zwiększył tylko koszty obsługi i opóźnił znacząco prowadzone inwestycje. Przestrzegała przed tym opozycja, ale rząd z tego się nie tłumaczy, bo dziennikarze występujący w imieniu społeczeństwa o to nie pytają.
A takich pytań można postawić dużo więcej. Dotyczyć one powinny jakości pracy administracji państwowej, funkcjonowania samorządów terytorialnych, zaopatrzenia gospodarki w surowce energetyczne, naprawy służby zdrowia, potrzeb polskiej armii i nieefektywności polityki zagranicznej. Ze względu na ograniczoną objętość artykułu postawiłem tylko cztery - moim zdaniem - najważniejsze, bo decydujące o jakości życia wszystkich Polaków teraz i w najbliższej przyszłości.
Mimo swego znaczenia nie są to jednak tematy będące na czołówkach gazet. Zasadne jest więc pytanie, czy debata publiczna w Polsce jest rzetelnie prowadzona.