Wiesława Lewandowska: - Słyszała Pani o akcji „Dzień bez Smoleńska”? Ponoć ponad 100 tys. internautów poparło tę inicjatywę jednego z internetowych portali, a ochoczo przyłączyli się do niej niektórzy politycy…
Ewa Kochanowska: - Tak, słyszałam i wcale się nie zdziwiłam. Sama bym się chętnie podpisała pod taką akcją!
- Razem z panem Palikotem?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
- Ależ nie! Mam wrażenie, że to właśnie pan Palikot, który tak niestrudzenie zohydzał katastrofę i jej ofiary, przygotowywał grunt pod taką reakcję. Chciałam tylko powiedzieć, że rozumiem tych młodych ludzi, którzy mają już dosyć nieustającego medialnego show, jakim stała się katastrofa smoleńska. Ale akcja „Wyłącz telewizję, włącz rozum” także wydaje się godna polecenia. Sama staram się chronić przed zalewem tego „smoleńskiego kretyństwa”, jak tylko mogę. Już właściwie nie oglądam telewizji… Od czasu do czasu sprawdzam tylko kierunki medialnej manipulacji, której poddawane jest społeczeństwo.
- Używa Pani bardzo dosadnego określenia: „smoleńskie kretyństwo”. Dlaczego?
Reklama
- No, może zgódźmy się na nie tak drastyczne - „duby smoleńskie”, przez analogię do „dub smalonych”, będących synonimem głupstw, bredni i zmyśleń. A „duby smoleńskie” dlatego, że sensu i rozsądku w wielu wypowiedziach jest tak niewiele, a czasem w ogóle go nie ma… Rozmaite komentarze tzw. specjalistów bywają wprost żenujące, naprawdę niewiele wyjaśniają, mnożą kontrowersje i antagonizują. Nie dziwię się więc, że ludzie w Polsce mogą mieć naprawdę dosyć Smoleńska.
- Nie obawia się Pani, że Polakom może być już wszystko jedno, jakie były przyczyny katastrofy?
- Bardzo się obawiam, że właśnie do tego usiłuje się doprowadzić. Przypomnijmy sobie ten nastrój szczerej i spontanicznej żałoby narodowej sprzed kilku miesięcy i metodyczne jej niszczenie. Przecież zrobiono wszystko, by ludzie mieli dosyć nawet krzyża! Wytłumiono i poniżono ten wielki narodowy zryw z pierwszych dni po katastrofie, zniechęcono do głębszych refleksji nad „smoleńską sprawą”…
- Zniechęcono, bo katastrofa smoleńska stała się przedmiotem politycznych targów…?
Reklama
- Przywołam tutaj słowa księcia Adama Jerzego Czartoryskiego, który tak trafnie zauważył: „W ciągu całego naszego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie”. Mam wrażenie, że te słowa w obecnej sytuacji całkiem celnie określają jądro konfliktu… Moja uwaga wyostrzyła się już kilka godzin po katastrofie, kiedy stacje telewizyjne ogłosiły przyczyny wypadku, a chwilę później była już nawet symulacja przebiegu katastrofy… Obserwowałam, jak państwo polskie rozbija się o zwykłą, niewielką brzozę… W tym momencie zapaliło mi się wielkie, czerwone światło, ostrzegające, że tu zaczyna się dziać coś dziwnego. Potem przyszły te długie dyskusje na temat statusu lotu, co wydawało mi się wówczas marginalne.
- Co wtedy wydawało się Pani najważniejsze?
- Byliśmy (dzieci i ja) w szoku i rozpaczy, która nie słabnie. Chciałam wiedzieć, jak i dlaczego zginął mój Mąż, jakie były przyczyny katastrofy. Wydawało mi się oczywiste, że rząd podejmie w tej sprawie logiczne działania, że skorzysta z najlepszych, wypróbowanych w takich okolicznościach sposobów postępowania. Tymczasem z dnia na dzień działy się coraz bardziej, moim zdaniem, dziwne rzeczy. Do dziś nie potrafię pojąć, skąd się wzięło to jakieś przedziwne zaćmienie polskich umysłów i tak bezdyskusyjne zawierzenie i oddanie śledztwa w rosyjskie ręce.
- Mówiono, że nie mamy powodów, by nie wierzyć w rzetelność i uczciwość strony rosyjskiej, która przecież tak bardzo nam współczuje, czemu dał wyraz nawet rosyjski premier…
- A ja wciąż mam w pamięci te sierpniowe dni, kiedy zatonął „Kursk”, rosyjski okręt podwodny, którego załoga ginęła na oczach świata, zaś ten sam pan, który ściskał się z naszym premierem w Smoleńsku, nie zgodził się na proponowaną pomoc zagraniczną i miał do powiedzenia tylko tyle, że przyczyną tragedii „Kurska” była jakaś zagubiona rakieta amerykańska… Do takiego „diagnosty” katastrof, delikatnie mówiąc, zaufanie mam ograniczone.
Reklama
- Kiedy przestała Pani wierzyć w dobre intencje i w roztropność polskich „diagnostów”?
- Bardzo szybko, jeszcze będąc w kwietniu w Moskwie, gdy słuchałam min. Arabskiego, komunikującego rodzinom ofiar, że trumien nie można będzie otwierać… Wtedy zdałam sobie sprawę, że on to mówi nie do nas, lecz do Rosjan, dając im sygnał i przyzwolenie: „pakujcie tam, co chcecie, my i tak tego nie będziemy sprawdzali”… Kolejnym zdumieniem było przyjęcie załącznika nr 13 konwencji chicagowskiej. Rząd i media zadały sobie wiele trudu, by nas przekonywać do zasadności zastosowania takiej, a nie innej podstawy prawnej badania przyczyn katastrofy. W jaki sposób i dlaczego ją przyjęto, skoro lotnicze procedury cywilne i wojskowe są odmienne? To tak, jakby do samochodu z silnikiem Diesla nalać benzyny.
- Ponoć przyjęto załącznik 13. do konwencji chicagowskiej na podstawie ustnej umowy, bo trzeba było szybko działać...
Reklama
- No i wyszło jak zawsze. Umowa z 1993 r. nie miała przepisów wykonawczych, a załącznik 13. do konwencji chicagowskiej nie nadawał się do zastosowania w tej sytuacji, co ostatnio przyznało nawet ICAO. A my nie dość, że mieliśmy tak tragiczną katastrofę, to jeszcze jako państwo okazaliśmy się bezradni. Niezbitym dowodem tej bezradności, lekceważenia sprawy - a może nieudolności albo strachu - była bierność polskiego akredytowanego przy komisji MAK, który nawet nie próbował wykorzystywać tych możliwości, które dawał stronie polskiej załącznik 13.
- Jak Pani sądzi, dlaczego?
- Wszystko wskazywało na to, że obydwie strony - i polska, i rosyjska - delikatnie mówiąc, mają niezbyt czyste ręce, jeśli chodzi o przygotowanie wizyty Prezydenta i przebieg lotu… W znanych mi przypadkach tego rodzaju wielkich katastrof techniczne badania są przeważnie zlecane wyspecjalizowanym międzynarodowym instytucjom, zaś rolą państwa, na terenie którego zdarzyła się katastrofa, jest tylko dobre zabezpieczenie miejsca… Tymczasem w katastrofie smoleńskiej wszystko jest nie tak, pełno nielogiczności, nieuzasadnionych tajemnic, wiele arogancji i głupoty. A już szczytem wszystkiego jest to, że obie komisje - i rosyjski MAK, i polska Komisja Millera - są żywo zainteresowane przedstawieniem wygodnej dla siebie opowieści. W tej sytuacji banałem jest stwierdzenie, że wiarygodność śledztwa wymagała obecności niezależnych ekspertów. Niepokojące jest także to, że polska prasa szybko zaczęła forsować określone wersje przebiegu katastrofy…
- …ale przynajmniej pierwsze dni po katastrofie, ta wielka, solidarna żałoba narodowa była dla Pani pokrzepieniem…?
Reklama
- Tak, naprawdę wielkim pocieszeniem dla mnie było to, że ludzie tak spontanicznie i tak szczerze wyrażali swoją żałobę. I chyba tego właśnie nasz rząd nie przewidział, i tak bardzo się przeraził, że zrobiono wszystko, aby te dobre emocje zniszczyć. Z przygnębieniem obserwowałam piętrzące się nieporozumienia wokół sprawy pomnika. Wmówiono ludziom, że ma to być pomnik poświęcony prezydentowi Kaczyńskiemu, a przecież miał to być obelisk ku czci wszystkich ofiar… Bardzo bolała mnie ta oficjalna, urzędowa i medialna walka z naszym pomnikiem… Wszystko, aby zdeptać rodzący się mit Lecha Kaczyńskiego.
- Czy treść rosyjskiego raportu MAK była dla Pani dużym zaskoczeniem?
- Nie, spodziewałam się niemal dokładnie tego, co nam przedstawiono! Miałam tylko nadzieję, mimo wszystko, na zdecydowaną reakcję polskiego rządu - kategoryczne odrzucenie raportu MAK w całości. Tymczasem polski rząd najpierw długo milczy, potem „zgadza się co do faktów”, a potem zapowiada, że polski raport będzie dla nas jeszcze bardziej bolesny! Przyjmujemy więc absurdalny raport MAK z pokorą - taki sygnał poszedł w świat. Jakże znamienne jest to, że rosyjski raport został opublikowany w Internecie po rosyjsku i angielsku, natomiast dołączone do tego raportu „polskie uwagi” są tylko w języku polskim i rosyjskim… Nie mogę zrozumieć, dlaczego również nie po angielsku? To przecież nie podważałoby tej rodzącej się na smoleńskim pobojowisku przyjaźni.
- Czego oczekuje Pani po polskim raporcie Komisji Millera?
Reklama
- Do tej pory zrobiono prawie wszystko, aby wyjaśnianiem katastrofy mogły się jeszcze zajmować moje prawnuki. A min. Miller promienieje taką radością i samozadowoleniem, że skóra mi cierpnie. W świetle nadchodzących wyborów wyniki śledztwa tej Komisji będą prawdopodobnie jednoznaczne (udowodniona zostanie „wina” Prezydenta, który zmusił załogę do lądowania). Ciekawe będzie także to, co można wyinterpretować z dowodów, których się nie posiada. Na pewno nie oczekuję, że zostaną wskazani winni za fatalne przygotowanie prezydenckiego lotu, choć gołym okiem ich widać… Wiele osób pyta rodziny ofiar o to, czy podejrzewają zamach, a odpowiedź twierdząca ma być ilustracją niezrównoważenia lub oszołomstwa. Niedawno pani Magdalena Merta powiedziała, że nie chciałaby, aby okazało się, że jej mąż zginął w zamachu… Tymczasem ja, gdy pomyślę sobie, że mój Mąż musiał zginąć, bo nasze państwo jest dziadowskie, bo był zwykły bałagan, niechlujstwo i brak odpowiedzialności, to już wolałabym, żeby przyczyną okazał się jednak jakiś zamach!
- Dlaczego!?
- Dlatego, że nie może być tak, nie godzę się na to, żeby tylu wspaniałych ludzi, których znałam osobiście, lubiłam, podziwiałam i szanowałam, którzy mieli dobro Polski we krwi od pokoleń, i tylu młodych na początku drogi życia ginęło i zostało sponiewieranych w tym smoleńskim błocie tylko dlatego, że jakiś „wykształcony z dużego miasta” nie dopełnił swego obowiązku! To dopiero hańba narodowa! To dopiero uwłacza pamięci tych wspaniałych ludzi! Tego nie mogłabym po prostu przeboleć! Jeżeli ludzie giną, bo ktoś jest niedbały, nieporządny, leniwy, bo czuje się bezkarny i zwolniony z obowiązków wobec przeciwników politycznych, to nie można milczeć, trzeba krzyczeć.
- Pani nie milczy i w związku z tym oprócz żałoby pojawiają się dodatkowe przykrości.
- Ale, Bogu dzięki, także liczne dowody niezwykłej życzliwości i wsparcia.
- Dlaczego sama nazwała się Pani „naczelną wariatką III RP”?
- Bo nagonka na mnie po moim starciu z premierem osiągnęła taki poziom, że wolałam sama sprowadzić sprawę do absurdu.
- Pani pytała premiera o bezpieczeństwo rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Dlaczego?
Reklama
- Powołałam się na ostrzeżenie przekazane mojej córce przez byłego litewskiego prezydenta Vytautasa Landsbergisa, który w czasie publicznego wysłuchania w sprawie katastrofy smoleńskiej w Parlamencie Europejskim w Brukseli powiedział: „Pani Marto Kochanowska, bardzo dokładnie naświetliła Pani prawne machlojki w tej sprawie - na Pani miejscu wystrzegałbym się wypadku samochodowego”. Pytając Donalda Tuska o bezpieczeństwo rodzin zadających pytania, miałam nadzieję, że nasz premier po prostu mnie uspokoi, nie spodziewałam się takiej gwałtownej reakcji i wystąpienia rzecznika Grasia, uzasadniającego „słuszny” gniew premiera przez manipulację moją wypowiedzią. W końcu nie dostałam odpowiedzi nie tylko na to pytanie, które tak bardzo dotknęło premiera, ale także na żadne inne, bardziej spokojne i konkretne.
- Może premier po prostu nie znał odpowiedzi?
- Być może, ale raczej wydaje się, że po prostu jego ta sprawa słabo obchodzi. I to właśnie najbardziej mnie przygnębia. Zresztą sama już nie wiem, może tak naprawdę nikogo już ta sprawa nie obchodzi i jest tylko maczugą, której się używa, aby dołożyć przeciwnikowi… Wiadomo, że obecnie rządząca formacja niespecjalnie rozpaczała z powodu tego, co się stało 10 kwietnia, a jeden z jej fanów powiedział do mnie, chyba przez pomyłkę, bo nie sądzę, żeby był aż tak bezmyślnie okrutny: „A cóż takiego się stało, parę zbędnych osób zostało wyeliminowanych”.
- Nie do wiary!
- A jednak tak było! Być może ten człowiek niechcący dał wyraz niewypowiedzianej, ale wiszącej w powietrzu opinii.
- Rząd jednakowoż okazał się wspaniałomyślny - niedawno szczodrze zaoferował rodzinom smoleńskim państwowe zadośćuczynienia.
Reklama
- Nikt urzędowo nie rozmawiał ze mną jeszcze na ten temat, rząd uznał za stosowne poinformować o tym przede wszystkim media, zapewne dla dalszej poprawy swego wizerunku i wywołania niechęci w stosunku do rodzin smoleńskich. Jeśli kiedyś dostanę takie zadośćuczynienie, to będę je zawdzięczała nie rządowi Tuska, lecz… mojemu Mężowi. To on, jako Rzecznik Praw Obywatelskich, w 2006 r. zwrócił uwagę na ten problem w wystąpieniu do ministra sprawiedliwości i w 2008 r. wprowadzono do Kodeksu Cywilnego, na wzór prawa szwajcarskiego i orzecznictwa francuskiego, instytucję zadośćuczynienia pieniężnego z powodu krzywdy polegającej wyłącznie na cierpieniach psychicznych wywołanych utratą osoby bliskiej.
- Dlaczego rodziny zamierzają odwołać się do Europejskiej Konwencji Praw Człowieka?
- Dlatego, że są łamane art. 1 i 2 tej Konwencji. Nie liczono się z rodzinami w najmniejszym stopniu, a przede wszystkim, gdy chodzi o identyfikację zwłok, o warunki, w jakich się odbywała. Tu zostały złamane wszelkie zasady ludzkiej przyzwoitości! Wolałabym już o tym nie mówić…
- Dlaczego w październiku ubiegłego roku nie wybrała się Pani do Smoleńska z panią prezydentową?
- Przede wszystkim dlatego, że nie jestem jeszcze gotowa tam pojechać, ale także dlatego, że po prostu nie odpowiadała mi tego rodzaju dworska i propagandowa wyprawa… Dużo bliższa była mi kilkunastoosobowa pielgrzymka w listopadzie 2010 r., kiedy to panie Kurtyka i Merta postawiły na miejscu katastrofy 3-metrowy krzyż i granitową tablicę pamiątkową, tuż pod nosem pilnujących porządku milicjantów.
- Zbliża się pierwsza rocznica…
- W gronie zaprzyjaźnionych rodzin zastanawiamy się nad sposobem uczczenia tej pierwszej rocznicy… Padła taka skromna i bardzo ludzka propozycja państwa Januszków, których córka była członkiem załogi samolotu; proponują, byśmy w godzinie śmierci spotkali się na modlitwie na tym lotnisku, z którego nasi bliscy odlecieli 10 kwietnia i na które potem wrócili… To jest ostatni kawałek polskiej ziemi, którego dotykali… Ten prosty pomysł najbardziej mi się podoba. A sama już dawno zamówiłam Mszę św. na Jasnej Górze - na 10 kwietnia o godz. 11 - za wszystkie ofiary katastrofy i będę, oczywiście, z moim Mężem na cmentarzu w Częstochowie.