Z Polką, która urodziła 220 Tanzańczyków, umawiamy się w Krakowie, gdzie za kilka godzin spotka się z tutejszymi położnymi. – U nas w kraju przy komplikacjach okołoporodowych często przeprowadza się cesarskie cięcie. W przychodni, w której pracowałam w Bugisi, takich operacji nie wolno nam było wykonywać, bo pozwolenie na nie miał tylko szpital. Przyjmowałam zatem porody miednicowe oraz inne, trudne, nieraz w bardzo ekstremalnych warunkach. Polskie położne chętnie tego słuchają, bo często przez całe życie takich porodów nie widziały – mówi Monika Nowicka.
Położna w helikopterze
Reklama
Jak to się stało, że młoda dziewczyna po trzech latach studiów licencjackich wylądowała na misji w Tanzanii? Może wszystko zaczęło się w sali wykładowej warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, gdzie przyszła misjonarka przysłuchiwała się komuś wyjątkowemu…
Monika opowiada o położnej, która wywarła na niej duże wrażenie: – Ta kobieta przyjechała do nas tylko na jeden wykład, na zaproszenie innej wykładowczyni. Piękna, zadbana, po czterdziestce, mama trójki dzieci. Jako ratownik medyczny brała udział w akcjach ratunkowych, latała helikopterem, jeździła do porodów domowych, pracowała w izbie porodowej (to taki dom narodzin, bardziej przyjazny niż szpital). Pokazała, że położna to nie tylko osoba zamknięta w szpitalu, na oddziale, ale może być kimś wszechstronnym. Wtedy pomyślałam sobie, że nie chcę pracować tylko na sali porodowej, choć to zawsze było moim marzeniem, ale pragnę angażować się też w edukację, promocję zdrowia, akcje społeczne...
– I co teraz robisz w Krakowie? To samo, co tamta położna? – zwracam się zaczepnie do Moniki. – Brakuje mi jeszcze helikoptera – odpowiada ze śmiechem.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Kieszeń rodzicielstwa
– Gdy kończyłam studia, złożyłam do SMA podanie o wyjazd. Ten pierwszy (w ramach projektu „Dar Życia. Opieka zdrowotna kobiet i matek z dziećmi, ze szczególnym uwzględnieniem opieki okołoporodowej dla matek chorych na AIDS oraz pochodzących z grupy ryzyka z terenu Misji Bugisi – Tanzania”) trwał 3 miesiące i był dofinansowany z programu Ministerstwa Spraw Zagranicznych „Wolontariat Polska Pomoc 2010”. Zdałam dyplom położnej w lipcu, a we wrześniu wyjeżdżałam już na misję. Gdy projekt się kończył, okazało się, że prowadzące placówkę w Bugisi siostry Matki Bożej Królowej Apostołów (zgromadzenie siostrzane SMA) z chęcią by mnie przyjęły na dłużej. Zdecydowałam się więc na kontynuację. Przyjechałam do Polski w grudniu, by szybko się ogarnąć i spakować, a w styczniu 2011 r. miałam już posłanie misyjne i wyjechałam na kontrakt.
Ostatecznie na misjach Monika spędziła prawie 3 lata, włączając 4 miesiące szkoły językowej. – W suahili są przepiękne słowa, żeby określić poród – zachwyca się polska położna. – Urodzić to „otworzyć się”, macica to „kieszeń rodzicielstwa”, pochwa – „droga”, a szyjka macicy – „drzwi”, które muszą się otworzyć, by wejść do kieszeni rodzicielstwa… Misjonarka, oprócz przyjmowania porodów, opiekowała się ciężarnymi, szczepiła dzieci, prowadziła szkołę rodzenia i seminaria dla dziewcząt.
Czarnoskóre Moniki
Reklama
W swojej książce położna opisuje pracę wśród ludzi z plemienia Sukuma, przedstawia realia Tanzanii, a także spotkane na misji osoby. Wśród wielu bohaterów pojawia się m.in. matka, która początkowo chciała się poddać aborcji, ale później zdecydowała, że urodzi dziecko. Pytam Monikę o tę sytuację: – Dziewczynka wkrótce potem zmarła, ale ból, że się nie udało, był mniejszy. Matka płakała z powodu straty dziecka, jej dusza została jednak ocalona. Gdyby się poddała, byłoby inaczej. To było dla mnie świadectwo – mówi polska położna. Dodaje, że problem aborcji w kraju, gdzie pracowała, jest duży, a wiąże się m.in. z biedą, prostytucją, wykorzystywaniem kobiet.
– Odkąd pojawiłaś się w Tanzanii, dużo dziewczynek nosi twoje imię. Potem zakazałaś nadawania go nowym maluchom. Dlaczego? – dopytuję misjonarkę. – Gdy ktoś asystował przy porodzie albo jakaś nowa osoba przyjeżdżała do pracy na misji przez miesiąc czy dwa, to dla upamiętnienia tej postaci jej imię nadają dziecku. To piękne, sama dobrze się z tym czułam. Z czasem jednak stwierdziłam, że jak dziewczynki pójdą do szkoły, do tej samej klasy, to będzie bardzo dużo Monik. Zgadzałam się więc tylko, gdy były specjalne okazje. Jedna z nich nadarzyła się w moje urodziny. Druga to poród w buszu, prawie na …torach kolejowych. Mąż prosił, by przyjechać do rodzącej żony. Pora deszczowa, błoto, dojazd fatalny. Wiatr wieje, rękawiczki się rwą. Ale wszystko się udało. I przyszła na świat Monika…
W betlejemskiej szopce
– A jak się czułaś, widząc, że położna jest jedną z głównych bohaterek tanzańskich jasełek? Monika: – Byłam w szoku! Maria, w bólach porodowych, idzie z Józefem przez kościół, a gdy dochodzą za ołtarz, Maria się kładzie, a Józef odchodzi na bok. Wtedy do akcji wkracza położna. Gdy poród się kończy, kobieta daje Maryi Jezusa i razem wychodzą przed stajenkę. Wtedy św. Józef może wejść. Dotknęła mnie ta inkulturyzacja!
Moja rozmówczyni wyjaśnia, że w Tanzanii, mimo że zdarza się wiele zdrad, seksualność to wciąż temat tabu: – Gdy pacjentka przychodzi na badania ultrasonograficzne, nie pozwala, by mąż przy tym był, bo wstydzi się pokazać mu kawałek ciała w świetle dnia. Raz czy dwa spotkałam mężczyzn, którzy asystowali przy porodzie, stając za kotarą. W kulturze plemienia Sukuma mężczyzna powinien być raczej poza miejscem porodu, wyjść na podwórko, żeby nie patrzeć na nagość żony.
Poród, który zapamiętam
– Każdy poród był przepiękny, wielu z nich już, niestety, nie pamiętam, ale jest kilka, których chyba nigdy nie zapomnę. Ostatni, jaki przyjęłam w Tanzanii, był najtrudniejszy, ale i najbardziej niezwykły. Nigdy nie bałam się tak jak wtedy! To było dzień przed moim odejściem z przychodni. Zawołano mnie w nocy do 40-letniej pacjentki w 10. ciąży. Dziecko rodzi się pośladkami, pępowina owinięta wokół nóżek...
Urodziłam to dzieciątko, udało się, choć było bardzo ciężko. Chłopczyka trzeba było reanimować, dostał na początku 3-4 punkty w skali Apgar. Sięgam do mamy po łożysko, a tam …łapie mnie za rękę inna mała rączka! Ta kobieta jeszcze przed porodem mówiła, że chciałaby bliźniaki: „Sama byłam bliźniaczką, jestem w 10. ciąży, a jeszcze ich nie miałam”. No to teraz ma! Tylko jak ta rączka mnie złapała, okazało się, że dziecko leży w poprzek brzucha. To jedna z najbardziej niebezpiecznych komplikacji okołoporodowych. Trzeba było malucha obrócić wewnątrz mamy. Sytuacja stawała się krytyczna, łożysko się odklejało, kobieta dostała krwotoku, bałam się, że umrze. Serce dziecka biło bardzo słabo, już nie dawałam mu szans. Na szczęście była wtedy u mnie w odwiedzinach koleżanka Ewa, lekarz ginekolog-położnik z Polski. Zawołałam ją, wiedząc, że sama sobie nie poradzę. Udało się, urodził się drugi chłopczyk. Jego też trzeba było reanimować, ale po kilku dniach mama i jej bliźniaki zostali wypisani do domu.
„Asante!” od mężczyzny pro-life
– Nie wiem, Moniko, czy świadomie, czy nie, ale powiedziałaś, że ty „urodziłaś” to dziecko... – Powinno być „przyjęłam”. Ale my, położne, często mówimy „urodziłam”, w tym sensie, że pomogłam urodzić – wyjaśnia misjonarka i dodaje, że ten poród to było… jakby podziękowanie od Pana Boga, zwieńczające jej trzyletni pobyt w Tanzanii.
– A propos mężczyzn – dodaje moja rozmówczyni – w opisanym przypadku mąż czuwał przy budynku sali porodowej. Gdy z niej wyszłam i opowiedziałam mu o tym, co się wydarzyło, w jego oczach pojawiły się łzy wdzięczności. To jego „asante” (czyli dziękuję w języku suahili) stało się lekiem na całe moje zmęczenie. Nieraz zdarzało się, że ktoś przynosił w podziękowaniu np. kurę czy trochę ryżu. Ale tamto „dziękuję” było najpiękniejsze, bo wyrażało, że ten ojciec zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji i naprawdę mu zależało, by uratować te dzieci.
– Czyli spotkałaś mężczyznę pro-life? – pytam dzielną położną. – Tak! – odpowiada z przekonaniem osoba, która rękoma służy temu, co najbardziej kruche, ale jednocześnie najcenniejsze – ludzkiemu życiu.