Za nami Dzień Babci i Dziadka - okazja, by swoją uwagę zwrócić w stronę tych, którym tak wiele zawdzięczamy i którym powinniśmy okazywać szacunek. W Piśmie Świętym Starego Testamentu czytamy, że długie
życie jest szczególnym darem, którego Pan Bóg udziela żyjącemu w zgodzie z Jego wolą. Te słowa w pełni odnoszą się do Aleksandra Mirosława z Wojciechowa, który ukończył 93 lata. Jest on dobrym i życzliwym,
głęboko wierzącym człowiekiem. Pomimo sędziwego wieku w każdą niedzielę i święto uczestniczy we Mszy św. i przyjmuje do serca Jezusa Eucharystycznego. Dla innych jest wzorem do naśladowania. Jest nadal
sprawny fizycznie i umysłowo, ciekawie opowiada o czasach, w jakich przyszło mu żyć.
Aleksander Mirosław urodził się 26 października 1909 r. w Maszkach, jeszcze w czasach zaborów. Kiedy ukończył 9 lat, Polska po 123 latach niewoli odzyskała niepodległość. W wieku 30 lat przeżył -
jak sam mówi - okrutny wrzesień 1939 r. "W domu - opowiada - było nas sześcioro. Ja i pięć sióstr. W wieku 12 lat z powodu ciężkich warunków materialnych rodzice oddali mnie do dziadka. W okresie od wiosny
do późnej jesieni musiałem paść na polnej drodze krowy. Potem szedłem do pobliskiej szkoły, a po powrocie odrabiałem lekcje i znowu brałem krowy na pastwisko. W 1926 r. ukończyłem 5 klas. W latach mojej
młodości żniwa odbywały się u dziadków za pomocą sierpów. Jak wyszliśmy na pole, to dziadkowie żegnali się i prosili Boga, aby im pobłogosławił, a ludzie przechodzący pozdrawiali nas słowami: «Szczęść
Boże» albo «Dopomóż Boże». Babcia była bardzo głęboko wierząca i taką wiarę mi przekazała, za co jestem jej wdzięczny. Dziadkowie, w nagrodę za pracę w ich gospodarstwie, wysłali mnie do
Lublina, żebym uczył się na szewca. Przez 2 lata uczyłem się u mistrza Adama Kowalskiego przy ulicy Jezuickiej. Miałem codzienne wyżywienie i nocleg. Ucząc się zawodu, wieczorem uczęszczałem do szkoły
zawodowej dokształcającej. W każdą niedzielę i święto chodziłem na Mszę św. do pobliskiej katedry. Bywałem na uroczystych Mszach św., które sprawował ówczesny biskup lubelski Marian Leon Fulman. Po ukończeniu
szkoły powróciłem do rodziców na Sporniak i założyłem warsztat szewski. Roboty miałem dużo. Najwięcej robiłem butów z cholewami - codziennych i świątecznych, tzw. sztywniaków.
W 1938 r., w wieku 29 lat, poznałem swoją wybrankę - Apolonię - i po kilku tygodniach stanęliśmy oboje przed ołtarzem, aby w obliczu Boga złożyć przysięgę wierności i miłości. Ślubu udzielał nam ówczesny
wikary naszej parafii Wojciechów - ks. Władysław Jędruszczak. Parafia wówczas liczyła 7 tys. wiernych, w okresie lata odprawiała się Suma na dworze, przy ołtarzu polowym. Ksiądz kazanie głosił z ambony,
która mieściła się w rozwidlonej lipie. Ówczesny proboszcz, ks. Władysław Szyszko, nazywał tę ambonę «gniazdem bocianim». Długie lata w okresie po II wojnie światowej byłem członkiem Rady Parafialnej.
Miałem zaszczyt trzy razy w imieniu parafian witać księży biskupów, którzy przyjeżdżali z wizytacją kanoniczną. Zawsze było bardzo dużo ludzi. Pierwszym biskupem, który wizytował naszą parafię po wojnie,
był ordynariusz lubelski, bp Piotr Kałwa. W 1946 r. przeprowadziliśmy się do Wojciechowa. Z żoną Apolonią doczekaliśmy się trzech córek, 6 wnuków i 3 prawnuków. Dwa lata temu żona zmarła. Teraz mieszkam
z córką Wiesławą, jej mężem Józefem i wnukami. Mam osobny pokoik i dobrą opiekę. Z wnuków jestem zadowolony. Tak sobie żyję do chwili, aż Bóg powoła mnie do siebie".
***
Czcigodny Seniorze, Panie Aleksandrze - niech dobry Bóg darzy Cię nadal dobrym zdrowiem, niech Twoje życie w gronie najbliższych upływa w spokoju, niech Matka Boża otula Cię płaszczem dobroci i miłości.
Pomóż w rozwoju naszego portalu