Otwarta w związku z 100. rocznicą śmierci św. Brata Alberta poświęcona mu wystawa w krakowskim Muzeum Archidiecezjalnym jest czynna do 30 marca br. To znakomita okazja do tego, by na początku roku, który w Kościele jest poświęcony temu wyjątkowemu opiekunowi najuboższych, ofiarnemu aż do utraty nogi powstańcowi styczniowemu, a zarazem oryginalnemu malarzowi, spojrzeć raz jeszcze na jego życie i twórczość przez zgromadzone na wystawie obrazy i rekwizyty.
Jedne i drugie (choć nie wszystkie) są dziś po prostu bezcennymi relikwiami, a miejsce ich obecnej ekspozycji – szczególne, jedyne w swym rodzaju. Bo to przecież Karol Wojtyła, w którego dawnym krakowskim mieszkaniu na ul. Kanoniczej urządzone jest teraz Muzeum Archidiecezjalne, nazwał przed laty Alberta Chmielowskiego „Bratem naszego Boga” i poświęcił mu jeden ze swych utworów dramatycznych.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Kilkudziesięciu obrazom olejnym, a wśród nich także akwarelom i rysunkom rozwieszonym dziś w kilku muzealnych salach, towarzyszą rozstawione obok w dużych oszklonych gablotach wymowne przedmioty. Są to: akcesoria malarskie z paletą Adama Chmielowskiego, współczesne albertyńskie habity, drewniana prycza zakonna, wyglądająca niczym śmiertelne mary Brata Alberta, ustawiona pod obrazkiem Matki Bożej Częstochowskiej, podarowanym mu przez matkę, prymitywna metalowa proteza jego lewej nogi, drewniane, grubo ciosane małe krzesełka... Te surowe, zgrzebne sprzęty symbolizują dramatyczną przemianę uzdolnionego artysty w ubogiego zakonnika. Młodego, świetnie zapowiadającego się malarza – w jałmużnika z własnego nadania. Człowieka, który poświęcając resztę swojego życia ubogim i bezdomnym, nie tylko całkowicie wyrzekł się tak bliskiej mu sztuki, ale też upokorzył się zupełnie na podobieństwo Chrystusa.
Tę krańcową przemianę Syna Bożego – aż do całkowitego wyniszczenia podczas ofiary krzyżowej – tradycyjnie określa się zaczerpniętym z języka greckiego teologicznym terminem „kenoza”. Oznacza on ogołocenie, a ściślej – zupełne uniżenie się Jezusa w imię miłości do ludzi oraz Jego rezygnację z zewnętrznych atrybutów Boskości po wcieleniu. Termin ten przywołał również w homilii kard. Stanisław Dziwisz, gdy inaugurował Rok Świętego Brata Alberta podczas bożonarodzeniowej Mszy św. w katedrze wawelskiej.
Jest on także przydatny do określenia głównego przesłania obecnej wystawy w krakowskim Muzeum Archidiecezjalnym. Obrazuje ona bowiem sugestywnie – przez kontrast pięknych dzieł sztuki i zgrzebnych symboli zakonnego ubóstwa – duchową przemianę Adama Chmielowskiego, jego zupełne ogołocenie się na wzór Chrystusa, aby stać się równym swym bliźnim wydziedziczonym ze wszystkiego. Wszystkim sponiewieranym przez nędzę, choroby, zły los, w których twarzach dostrzegał umęczone i zniekształcone oblicze Chrystusa.
Reklama
Nie dziwi przeto, że najważniejszym i najsłynniejszym dziełem malarskim Adama Chmielowskiego jest właśnie przejmujący siłą mistycznego wyrazu portret umęczonego Chrystusa, zatytułowany „Ecce Homo”. Obraz ten nie mógł się nie znaleźć na wystawie, mimo że od 1985 r. widnieje stale w ołtarzu sanktuarium Brata Alberta w Krakowie. Teraz jednak można mu się przyjrzeć z bliska w innym otoczeniu. Malowany we Lwowie od 1879 r. pozostał, co widać wyraźnie, nieukończony, podobnie zresztą jak wiele innych obrazów tego malarza, który stawiał sobie bardzo wygórowane wymagania artystyczne. W 1904 r. podarował go jednak, zachwyconemu nim, greckokatolickiemu arcybiskupowi większemu Lwowa Andrzejowi Szeptyckiemu. I dopiero po wielu latach, po bardzo dramatycznej, lecz na szczęście pomyślnie zakończonej historii, ten niezwykły obraz został przekazany krakowskim siostrom albertynkom.
Płomieniste kłęby jaskrawego światła, wybuchające zza filara antycznej budowli i tworzące nieregularny nimb wokół ukoronowanej cierniem głowy Chrystusa, Jego półprzymknięte oczy oraz zarys wielkiego serca ukształtowanego przez szkarłatną szatę, opadającą z ubiczowanej i obwiązanej sznurem piersi Zbawiciela – robią ogromne wrażenie. A pewne oznaki nieukończenia tego pasyjnego studium nasuwają refleksję o długim i dramatycznym poszukiwaniu przez artystę właściwego kształtu dla przedstawianej przezeń Bosko-ludzkiej półpostaci, co jednak zdało mu się niemożliwe do osiągnięcia.
Dość niezwykły jest też niewielki olej na płótnie o przygaszonym, bladym, granatowo-brązowawym kolorycie, przedstwiający Matkę Bożą z Dzieciątkiem. Oboje są w białych, jakby poszarpanych koronach, całkowicie biała jest też twarz małego Jezusa z białym berłem w rączce. Wiele białych plam znaczy szatę Madonny i podkreśla owal Jej twarzy. Można to interpretować jako próbę stworzenia na malarskiej desce aury świętości i cudowności wokół tych postaci, z których jednej – Dzieciątka malarzowi nie udało się namalować.
Reklama
W nieco bardziej konwencjonalnym ujęciu jawi się Chrystus, cały w bieli, na obrazie przedstawiającym scenę z życia XVII-wiecznej francuskiej świętej, siostry wizytki Małgorzaty Marii Alacoque. Miała ona podczas mistycznej wizji usłyszeć od Niego polecenie, by ustanowiono liturgiczne święto ku czci Jezusowego Serca.
Bardzo oryginalny w zamyśle wydaje się natomiast prezentowany również na wystawie w krakowskim muzeum obraz przedstawiający powrót św. Weroniki z Golgoty, z rozpostartą chustą i odciśniętym na niej Chrystusowym Obliczem. Niestety, został on mocno zniszczony przez samego autora i z tego powodu jest w znacznej mierze nieczytelny.
Znamienne, że wśród obrazów Adama Chmielowskiego, które zgromadzono w krakowskim Muzeum Archidiecezjalnym, jest więcej niełatwych do dokładnego odczytania. Wynika to nie tylko z warunków ekspozycji i oświetlenia oraz ich uszkodzeń czy nieukończenia, jak np. w przypadku „Kameduły w celi”, ale też z powodu ciemnej tonacji barwnej, najwyraźniej preferowanej przez autora w niektórych pejzażach. Zwłaszcza wieczornych, cmentarnych, leśnych, takich jak: „Szara godzina”, „Nastrój wieczorny”, „We Włoszech”, „Ogród miłości”, „Biwak powstańców w lesie”, „Kudryńce”... Z kolei „Pejzaż ze zjawą” to przykład metafizycznej wrażliwości i wyobraźni Adama Chmielowskiego, ujawniających się nawet wtedy, gdy nie podejmuje tematyki religijnej. Jest tu też wiele pejzaży i portretów całkiem wyraźnych, realistycznych w ujęciu i świeckich w tematyce. Obejrzenie ich pozwala uzmysłowić sobie skalę talentu i możliwości twórczych artysty, który w pewnym momencie swego życia zaprzestał malowania, aby w odniesieniu do sparafrazowanych słów Ewangelii nie służyć jednocześnie dwóm Panom: Bogu i sztuce.
Pięknym domknięciem tej rocznicowej wystawy jest znakomity portret jej głównego bohatera, namalowany już po jego śmierci przez wiernego przyjaciela, Leona Wyczółkowskiego. Ukazuje on Adama Chmielowskiego jako Brata Alberta, długo po duchowej przemianie, w której ogołocenie przemieniło się w skarb świętości. I takim właśnie, jak na tym portrecie, najczęściej dziś go pamiętamy.