Krzysztof Tadej: Ile lat był Ksiądz na misjach?
Ks. Krzysztof Kowal: W sumie ponad 15. W Rosji 12 lat i 3 lata w Gruzji. W Rosji byłem m.in. proboszczem parafii św. Teresy od Dzieciątka Jezus na Kamczatce. Głównym miastem, w którym mieszkałem, był Pietropawłowsk Kamczacki.
To największa parafia świata?
Trudno powiedzieć, bo nikt nigdy dokładnie nie wyznaczył jej granic. Na pewno jest jedną z największych. Jak ktoś o to pytał, wskazywałem na mapie charakterystyczne punkty i zakreślałem obszar. Był trzy razy większy od Polski.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Być dobrym misjonarzem to...
...głosić Chrystusa zawsze i wszędzie. Słowem i postępowaniem. Bez względu na warunki i okoliczności. Służyć ludziom i być z nimi w trudnych sytuacjach. Przykładowo: kiedyś do naszej kaplicy przyszedł pewien mężczyzna. Nie był katolikiem. Nie chodził do kościoła ani do cerkwi. Płakał, rozpaczał. Okazało się, że zamordowano mu 17-letniego syna, dźgnięto go nożem w serce. Poprosił, żeby ciało jego dziecka leżało u nas, żebym się pomodlił i pochował chłopca. Przeżywałem ten najbardziej dramatyczny okres w jego życiu razem z nim. Bycie z ludźmi i bycie dla każdego po prostu dobrym człowiekiem to podstawa działań każdego misjonarza.
Reklama
Co to dla Księdza oznaczało w praktyce?
Podstawowym zadaniem było szukanie ludzi. Tych, którzy chcą się modlić i przyjmować sakramenty w Kościele katolickim. Szukałem ich wszędzie: w urzędach, na stacjach benzynowych, w sklepach, na cmentarzach. Kiedyś nawet zamieściłem ogłoszenie w gazecie. W tamtym rejonie świata przez wiele lat nikt nie widział księdza. Dlatego kiedy ktoś mi opowiadał, że 500 km dalej mieszka katolik, to tam jechałem. I odnalazłem Polaka, p. Stanisława. Przyjechał na Kamczatkę w latach 50. XX wieku w poszukiwaniu pracy. Założył rodzinę. Gdy się pojawiłem, poprosił mnie o przygotowanie wnuczki do chrztu.
Dużo miał Ksiądz wiernych w parafii?
Zarejestrowanych było osiemdziesiąt osób. W niedzielę na Mszę św. przychodziło ok. czterdziestu; w dni powszednie – jedna lub dwie, ale często były dni, gdy nikt się nie pojawiał.
To musiało być frustrujące.
Trzeba być cierpliwym. Kiedyś zadzwonił podpity mężczyzna. Miał 70 lat. Pytał, czy mogę go ochrzcić. Dodał, że gdy był dzieckiem, to obiecał ojcu, że przystąpi do chrztu. Zaprosiłem go na spotkanie. Nie przyszedł. Po roku znowu zadzwonił i powiedział: „Muszę się ochrzcić. Obiecałem to ojcu!”. Znowu go zaprosiłem i znowu nie przyszedł. Pojawił się dopiero po 3 latach. Przygotowywałem go pół roku i w końcu ochrzciłem. Gdybym po pierwszym telefonie się na niego zdenerwował, to już nigdy by nie zadzwonił.
W ciągu 10 lat ochrzciłem cztery osoby. Miałem też dwa śluby i osiem pogrzebów. Koledzy księża z Polski pytali: „Tylko cztery chrzty? To po co tam siedziałeś tyle czasu?”.
Reklama
Bolesne pytanie...
Odpowiadałem im, że liczy się nie ilość, a jakość. Zachęcałem ich do wyjazdu na misje. Prosiłem, żeby przyjechali, choćby na 2 czy 3 miesiące. Okazało się, że ci, którzy najbardziej mnie krytykowali, nigdy nie odważyli się porzucić komfortu i wygodnego życia w Polsce – przysłowiowej i dosłownej ciepłej wody. Bo tam woda w kranach zamarzała na pół roku i zostawała tylko ta, którą przyniesie się ze strumyka.
Dzisiaj, gdy jestem proboszczem w Pile, do wiernych, którzy mieszkają w najbardziej odległym miejscu parafii, mogę dojść w ciągu 15 min. Tam jechałem po 700-800 km, żeby spotkać się z trzema, czterema osobami i odprawić dla nich Mszę św. I tak działo się bez względu na warunki. Pojechałem np. do miejscowości oddalonej o 800 km, gdzie połowa mieszkańców to wojskowi. Przy wjeździe zostałem zatrzymany i dostałem zakaz wjazdu. Nie mogłem odprawić Pasterki na zewnątrz, bo było -40°C. Po pertraktacjach zgodzono się, żebym odprawił Mszę św. w małej budce. Tam było lepiej, bo tylko -20°C. Przyjechało dziesięć osób. Pamiętam, że jedna z nich trzymała kielich z winem mszalnym za pazuchą i ogrzewała go, żeby nie zamarzło.
Podróż samochodem przy tak niskich temperaturach to też duże ryzyko...
Zawsze trzeba jeździć z pełnym bakiem paliwa, bo jeśli wypadnie się z trasy i zgaśnie silnik, to człowiek zamarznie, zanim ktoś go znajdzie. Jakimś ratunkiem jest rozpalenie ogniska, ale i to wystarczy na określony czas. Zasięg telefonów komórkowych kończy się 10 km za miastem, więc w przypadku poważnych problemów zostaje modlitwa, żeby ktoś przejeżdżał, bo na pewno się zatrzyma i pomoże.
Niskie temperatury są ogromnym wyzwaniem w codziennym życiu. Bo jak zorganizować pogrzeb, gdy ziemia pokryta jest 4-metrową warstwą śniegu, a temperatura wynosi -30°C?
Reklama
I jak to się robi?
Na cmentarz przyjeżdża kilku mężczyzn z koparką. Odkopują śnieg i zaczynają palić duże opony, które ze sobą przywieźli. A potem, po dosłownie 5 cm odkopują ziemię, znowu kładą oponę i ją podpalają. Po długim czasie można zobaczyć czarny dół, a w nim czarnych od sadzy mężczyzn wydobywających ziemię. I wtedy podjeżdża stary autobus, w którym są trumna ze zmarłym, rodzina i ksiądz, czyli ja. Autobus podjeżdża metr od grobu. Raz, kiedy wysiadłem i zacząłem modlitwy, silnik autobusu dalej pracował. Poprosiłem, żeby kierowca go wyłączył, bo nic nie było słychać, ale on odpowiedział, że jak to zrobi, to już nie uruchomi autobusu i na zawsze zostaniemy na tym cmentarzu... I tak, po raz pierwszy w życiu, wykrzykiwałem modlitwy, żeby stojący obok ludzie cokolwiek słyszeli.
Czy często są tak trudne warunki pogodowe w ciągu roku?
Śnieg pada od października do maja. W czerwcu zaczyna być zielono. Teren parafii jest ogromny, więc temperatury są bardzo różne. W niektórych zimą jest -40°C mrozu, a latem +30°C ciepła.
Reklama
Jak wyglądał zwykły dzień Księdza na misjach?
Pamiętałem, że kard. Wyszyński, gdy został aresztowany, stworzył swój plan dnia i ściśle go przestrzegał. Zrobiłem to samo, żeby nie ulec pokusie lenistwa. Gdy byłem tak daleko, nikt przecież człowieka nie kontrolował, nie sprawdzał. A biskup był oddalony o 4,5 tys. km! Wstawałem rano, modliłem się, jadłem śniadanie i zaczynałem odkopywać dom ze śniegu. Gdybym tego nie robił, tobym zginął. Podczas pobytu na Kamczatce fizyczna praca, tzw. łopatologia, zajmowała wiele godzin. Później wypełniałem dokumenty, sprawozdania. Taka papierologia była związana z wymaganiami miejscowych władz. Później spotykałem się z ludźmi. Miałem np. grupę ok. czterdziestu osób, narkomanów i alkoholików, którym pomagałem wyjść z nałogów. Przychodzili do pracy, a ja ich uczyłem, jak remontować domy, jak zakładać instalacje hydrauliczne i elektryczne. To pomagało im wyjść z problemów. Na Kamczatce brakuje specjalistów, a ci, którzy zajmują się usługami budowlanymi, zarabiają ogromne pieniądze. Po obiedzie zajmowałem się sprawami dotyczącymi wiernych, modliłem się, odprawiałem Mszę św.
Z czego się Ksiądz tam utrzymywał? Dochody z tacy chyba nie wystarczały, żeby przeżyć...
To, oczywiście, nie byłoby możliwe. Pomagało mi wiele osób z Polski. Na Kamczatce nikt nie był przyzwyczajony do tacy. Księża katoliccy byli tam postrzegani jako ludzie, którzy coś rozdają. Dlatego po przyjeździe powiedziałem, że nie przyjechałem, żeby rozdawać pieniądze. „Przyjechałem po to, żeby być z wami, wspólnie się modlić, odprawiać Msze św., mówić o Bogu” – zaznaczyłem. Po jakimś czasie ludzie przynosili dary: babcia Wandzia bułeczki, ktoś inny ciasto. Tam specyfika modlitwy i uczestnictwa we Mszy św. jest inna niż w Polsce. Wierni jadą na Mszę św. po 2-3 godz. Trwa ona zwykle 1,5 godz., a potem wszyscy zostają na rozmowę i posiłek. Nikt się nie spieszy, każdy chce opowiedzieć, co u niego słychać.
Jaki był najpiękniejszy moment w życiu Księdza?
Zacznę od tego, czego nie udało się zrobić. Starałem się o budowę kościoła. Zbierałem pieniądze od wiernych w Polsce. Miejscowe władze mnożyły trudności, kazały płacić za plany i zezwolenia. Pomimo ogromnych wysiłków nie pozwolono mi zbudować materialnego kościoła. Po ludzku zakończyło się to porażką, ale mam świadomość, że został tam Kościół złożony z ludzkich serc.
A najpiękniejszy moment? Jak wyjeżdżałem, przyszedł 30-letni mężczyzna, Wasia, z synem. Był z grupy narkomanów i alkoholików, którym pomagałem. Nauczył się u mnie pracy i założył przedsiębiorstwo budowlane. Jego życie zmieniło się na lepsze. Powiedział proste słowo: dziękuję. To jedno słowo było pięknym podsumowaniem tych 10 lat w Rosji.
Ks. Krzysztof Kowal proboszcz parafii Miłosierdzia Bożego i administrator parafii Matki Bożej Częstochowskiej w Pile. Fundacja „Serce dla Kaukazu”, której jest prezesem, organizuje pomoc charytatywną dla Gruzji i Armenii.