Byłem wtedy świeżo wyświęconym kapłanem. Ze względu na wizytę Ojca Świętego wyświęcono nas wcześniej niż zwykle, nie w czerwcu, lecz 25 maja. Dla mnie jednak - jak dla wielu wtedy - również
papieska wizyta zaczęła się wcześniej. Można sobie tylko wyobrazić, ile przygotowań trzeba było podjąć, żeby wszystko było zorganizowane na czas: plac celebry, służba liturgiczna, porządkowa, medyczna,
chóry, warty przy papieskim ołtarzu (nie wszystkim bowiem podobało się, że Papież przyjeżdża, znaleźli się więc ludzie, którzy pewnej nocy podpalili powstający dopiero ołtarz).
W tych zewnętrznych przygotowaniach najpierw jako diakoni przygotowujący się do święceń, a potem jako neoprezbiterzy nie braliśmy bezpośredniego udziału. Pamiętam jednak, że dzień wcześniej Proboszcz
parafii farnej w Płocku zaprosił mnie do konfesjonału, bo ludzie przyjeżdżają już na spotkanie z Ojcem Świętym i chcą skorzystać z sakramentu pojednania. Zasiadłem w konfesjonale
- praktycznie pierwszy raz w życiu i... dziękowałem Bogu, że mogłem być świadkiem tego, co się wtedy działo nie tylko od strony zewnętrznej, ale od strony tego najbardziej wewnętrznego forum: sumienia.
Choć Ojciec Święty jeszcze nie przyjechał, jego wizyta już się zaczęła: w przeddzień uroczystości Najświętszego Serca Jezusowego ludzie klękali przy kratkach konfesjonału często po kilku, kilkunastu,
a nawet kilkudziesięciu latach od ostatniej spowiedzi, by stanąć przed kochającym Sercem Jezusa ze swoim, skruszonym sercem, usłyszeć "ja odpuszczam tobie grzechy" i zmienić swoje życie.
Jeśli kiedykolwiek mógłbym myśleć (jak mówią niektórzy, użalając się nad "biednymi klerykami"), że przygotowując się do bycia księdzem, tyle Bogu ofiarowałem, tylu rzeczy się wyrzekłem, to wtedy,
w ten wieczór, kiedy to zaproszenie do konfesjonału "na chwilę" zamieniło się w długi dyżur do późnych godzin nocnych, Bóg "odpłacił" mi z nawiązką, pokazując, że On zawsze daje o wiele,
wiele więcej niż to, co ofiarujemy. I kiedy już po wizycie ktoś ze sceptyków oponował, mówiąc, że przecież papieska wizyta tyle kosztuje, bo trzeba tyle przygotowań, tyle wydatków, że nie stać
nas jako diecezji i miasta na przyjazd Papieża, ja, pamiętając tamten wieczór w konfesjonale i ludzi, ustawionych w kolejce do spowiedzi na porannej Mszy (nawiasem mówiąc, pierwszy
i ostatni raz w życiu widziałem wtedy kolejkę do konfesjonału, która nie mieściła się w kościele, lecz zaczynała się już na przykościelnym cmentarzu), odpowiedziałem: nas raczej nie stać
na to, żeby Papież nie przyjechał...
A potem była już tylko euforia papieskiej wizyty, której nie przeszkadzał ani siąpiący deszcz (który po wylądowaniu papieskiego helikoptera przestał padać), ani błoto pod nogami; i ten pośpiech,
żeby zdążyć, żeby jak najwięcej zobaczyć, usłyszeć, zapamiętać: więc po Mszy św. szybko pod seminarium, żeby być przy tym, jak Papież będzie święcił pomnik abp. A. J. Nowowiejskiego (w oficjalnym programie
wizyty tego nie było, ale wierzyliśmy, że to jednak nastąpi - i nie myliliśmy się), potem nabożeństwo czerwcowe w katedrze (tu mogli się dostać tylko nieliczni, ale za to można było być
najbliżej; udało się nawet "po drodze" wręczyć Papieżowi pięknie oprawiony rocznik naszej diecezjalnej, oazowej gazetki, w której redakcji pracowałem) i to bardzo ciepłe i osobiste wieczorne
spotkanie przed domem biskupim - z Apelem Jasnogórskim i prowadzonym przez okno dialogiem Następcy św. Piotra z młodzieżą. Potem noc, która dla wielu była nocą czuwania i ostatnie
spotkanie w mglisty poranek 8 czerwca - z dziećmi z Płocka i z Ukrainy (przebywały wtedy w naszym mieście dzieci z okolic Czarnobyla, skażonego po pamiętnej katastrofie elektrowni
atomowej. Radość ze spotkania i żal, że to tak szybko, że to już... A potem wczytywanie się jeszcze raz i powracanie do tego, co wtedy powiedział...
Czerwiec - kolejny raz, kiedy rocznica tamtego wydarzenia skłania do powrotu do tamtych chwil, których żyjący w innych czasach mogą nam tylko pozazdrościć... I kolejna okazja do tego, by
zadziwić się, jak bardzo aktualne jest to, co wtedy do nas powiedział.
Pomóż w rozwoju naszego portalu