Ja jestem krawiec z powołania. O, kiedyś to był zawód szanowany. Mnie się na rynku kłaniali. Bo muszę księdzu powiedzieć, że ja nie każdego brałem. Nie można było sobie tak z ulicy wejść i obstalować, dajmy na to, garnitur. Ja, nie chwaląc się, byłem najlepszy – czy to w garniturach, czy w płaszczach. Była jeszcze jedna pracownia, ale nierówna, raz im wyszło, raz nie. Wszystko było na obstalunek, to jak się markę miało, kolejka była. Jak ja skroiłem, to mucha nie siada. Bo też materiały były odpowiednie. Wełna bielska, dajmy na to. Jak ja, proszę pana, garnitur odszyłem, to był szyk, lata służyło. Nie to co teraz. Tandeta. Ale też ja się zawodu uczyłem przez lata. U mistrza byłem w terminie...
Słucham i aż mi wstyd, że takiego mistrza angażuję do skrócenia nowo nabytych spodni. Proboszcz mi polecił. Pytałem, zgodził się, a teraz mi uświadamia, że tymi spodniami go wręcz profanuję.
– Kto się u mnie nie ubierał. Sama elita. Adwokaci, lekarze w kolejce stali. Rejent miejscowy protekcji szukał, żeby się do mnie dostać. Sutann nie szyłem, to fakt, bo to dłubaniny tyle. Same dziurki. Kiedyś się wszystko ręcznie obszywało. Jedynie proboszczowi, bo mnie molestował, tę kanonicką zrobiłem. Widział ksiądz? Najlepiej się w niej prezentuje. O, płaszcz zimowy futerkiem mu podbijałem. Ale ja już takich robót nie biorę. Jemu to tak po dawnej znajomości. A poza tym ja znam jego figurę, wiem, jak mam ciąć, gdzie szew ma iść, żeby na nim leżało odpowiednio.
Pomóż w rozwoju naszego portalu