Mijając zawsze utrzymane w podobnym stylu gromady, między innymi nieco bardziej reprezentacyjne Cepcewicze, podążaliśmy w kierunku wschodnim. Powróciliśmy na główny trakt, którym
dotarliśmy, bez przygód, do miejscowości cokolwiek większej od Antonówki, tj. Sarny. Różniły się one jedynie kilkoma 1-2 piętrowymi, mieszkalnymi budynkami oraz efektownie, a zarazem praktycznie
usytuowaną, bo na skrzyżowaniu głównych przelotowych tras, stacją benzynową. Podobne zresztą spotykaliśmy stosunkowo często. Ponadto Sarny mogły poszczycić się wprawdzie niewielkim, ale schludnie prowadzonym,
wykończonym gustowną ceramiką, przyjemnie prezentującym się sklepem, co ważne nienajgorzej zaopatrzonym i posiadającym względnie szeroki asortyment produktów spożywczych. Opakowania estetyczne,
nawet powabne, ponadto śmiało rzec można, iż wszystkie popularne produkty krajów zachodnich są tu już dostępne. Słowem - typowy styl delikatesów. Zwracał jednak uwagę fakt, zarówno w Sarnach,
jak i innych miastach, iż najbardziej efektownie eksponowane, zajmujące frontowe miejsca głównych półek, pozostawały różnorodne branże produktów alkoholowych. Tego rodzaju pawilony stały się
już normą na Ukrainie, a więc mimo zastrzeżeń można definitywnie stwierdzić, iż handel przeszedł wielkie, pozytywne przeobrażenia.
Przez Równe, które stanowi znacznie większą miejscowość niż Sarny, a gdzie zatrzymaliśmy się jedynie celem dokonania wymiany waluty, podążyliśmy w kierunku południowo-zachodnim.
Niemal całkowicie monotonnie płaskie, rolnicze tereny w pewnym momencie poczęły ulegać zmianie. Stały się one nieco faliste, by niemal nagle roztoczyć przed nami zaskakująco diametralnie różną
scenerię: rozpościerające się wokół zielone, pokryte lasami wzgórza i głębokie, kręte wąwozy, które bajecznie wprost ulegały przeistoczeniu, metamorfozie, w miarę jak samochód mknął
przed siebie. W najpiękniejszym, najbardziej fascynującym ich rejonie rozsiadło się miasto, szokując wręcz swoim niespotykanym wdziękiem, potęgą swoistego czaru, które nierozerwalnie splatało
się z pełną tradycji, wspaniałą, boleśnie skomplikowaną historią. Był nim Krzemieniec. Wjechaliśmy w jeden z najgłębszych jarów. W nim było ulokowane centrum
sporego miasta. Dosłownie skrywało się ono w cieniu wiszących nad nim ruin zamku, których majestatyczne pozostałości zachowały się jeszcze na szczycie niebagatelnych rozmiarów góry. Z dystansu,
tj. z dołu resztki obronnych murów pochodzących z XV w., zdawały się masywne, stosunkowo nieźle zachowane, a sylwetka nieco z osobna, z boku stojącej
bramy wjazdowej, do złudzenia przypominała kształtem, pochylone troskliwie nad miastem skamieniałe postacie, które niby duchy przeszłości, od wieków, cierpliwie, czuwają na straży cennego zabytku, jak
też grodu. Tu można czerpać natchnienie! Ale też powinna, musi rodzić się poezja! - snuły się podświadome rozważania. Minęliśmy stare, desperacko wprost proszące o pomoc, renowację budynki
znanego gimnazjum, chociaż kościół, należący niegdyś do kompleksu szkolnego, został odnowiony i służył społeczności katolickiej, głównie pochodzenia polskiego.
Proboszcz polskiej parafii, na którego natknęliśmy się wychodząc z kościoła, odradzał wycieczkę w rejony zamczyska późną porą, tj. gdy dzień miał się ku schyłkowi. Zaproponował
wypad raczej o wschodzie słońca. Według podań bowiem, po zapadnięciu zmroku, można było natknąć się tam na smoka. Nieco inaczej działo się w godzinach porannych, gdyż rzekomo przy
odrobinie szczęścia można było zetknąć się, chociaż zobaczyć samą królową Bonę, jako że jej imię nosiła pełna majestatu, tajemnicza góra. Postanowiliśmy więc udać się tam, na spotkanie z władczynią,
po nocy, którą spędziliśmy w dobrze prezentującym się hotelu, z nieźle, estetycznie wykończonymi pokojami. Niemal z całą pewnością można byłoby go zaliczyć do wysokiej
klasy hoteli europejskich gdyby gospodarze stosowali nieco więcej środków czyszczących, odwaniających, a ciepła woda podłączona byłaby na stałe. W zasadzie brakowało nam też porannej,
aromatycznej i gorącej kawy. Niedociągnięcia jednak w pełni tłumaczy brak zainteresowanych turystów.
Był wczesny poranek, ani jednej chmurki na niebie. Słońce właśnie wychyliło się spoza grzbietów pobliskich wzgórz. Jeszcze niecałkowicie zdołaliśmy otrząsnąć się ze snu, gdy wyruszyliśmy
na spotkanie z Królową Boną i słynnymi ruinami. Mały samochód, aż zatrząsł się pod wpływem mocnych głosów, wspólnie i zgodnie zaintonowanej porannej pieśni Kiedy ranne
wstają zorze.
Po pokonaniu stromego zbocza nietrudną serpentyną stanęliśmy w centrum płaskowyżu pokrytego zieloną murawą. Wyrównana przestrzeń tylko częściowo już pozostawała otoczona imponującymi resztkami
grubych murów. Przekrój ich dochodził zapewne do dwóch i pół metra, a roztaczający się spod nich widok należał do rodzaju tych, które pozostają w pamięci do końca życia.
Panorama była wręcz spektakularna swoim nie do opisania, zadziwiającym i niespotykanym pięknem, wręcz zapierająca oddech w piersiach. Jak okiem sięgnąć, niczym na dłoni rozciągała
się przed nami tajemnicza kraina, nie tylko w głębokiej kotlinie, ale wysoko wśród falistych, nieregularnie zarysowujących się okolicznych grzbietów gór i pagórków, ich zboczy, stoków
mniejszych, jak też większych wąwozów, pełnych ciekawych, skrywających w swym otoczeniu zagajników, niewielkich zakątków i kryjówek. Wbrew cichej nadziei królowa Bona nie wyszła
by zobaczyć się z nami. Snadź rytuał jej dworu nie przewidywał powitalnych ceremonii więc nie przybyła z poranną zorzą, chociaż byli to goście z dalekiego kraju. A więc
z dreszczykiem z powodu randez vous z intrygującą przeszłością nie doszło do skutku, ale bogate, rewelacyjne wręcz okrycie wielkiej pani, powłóczysty welon utkany z różowo
- błękitnych, porannych mgiełek, przetykany złocistymi liśćmi jesiennych drzew i zarośli, otulający niby zastygłą w czasie, przepełnioną nieziemskim spokojem, bezruchem ciszy,
pozostającą jeszcze w uśpieniu, szeroką dolinę - był niemal namacalny. Stanowczo należy podkreślić, iż nic w tym dziwnego, że nasz wielki romantyk J. Słowacki, który z całą
pewnością spędzał pod tymi murami każdą wolną chwilę szukając natchnienia, przemierzał sekretne ścieżki, by wspiąć się na szczyty, a dysponując tego rodzaju kuratelą, bez większego kłopotu
był w stanie stać się wieszczem narodowym.
W drodze do Tarnopola zahaczyliśmy o znane centrum religijne - Poczajów. Pozostawało ono pod opieką Cerkwi prawosławnej. Położone na wzniesieniu, w związku z tym
szereg jego złocistych, kolosalnych rozmiarów kopuł dominowało nad niemalże równinnym terenem okolic i dobrze utrzymanym, choć niepokaźnym miasteczkiem.
Wnętrza cerkwi pedantycznie odnowione, doprowadzone niemalże do perfekcji, a cudami słynąca ikona Matki Bożej Poczajowskiej, której pełnej uroku, pochylona postać o twarzy przepełnionej
miłością macierzyńską, choć zajmuje skromne miejsce po prawej stronie głównego ołtarza jednej z cerkwi rozległego kompleksu, to ściąga w swoje otoczenie tłumy pielgrzymów błagających
na kolanach o Jej łaski. Twarze, żarliwie zanoszących modły, emitowały mistyczne przeżycia, wstrząsające doznania.
Widzieliśmy nie tylko podążające do przybytku masy pieszych, ale też autobusy wypełnione młodzieżą, która przybywała tu z dalekich i bardzo różnych stron w ramach
zorganizowanych wycieczek szkolnych. W perspektywie historii, katastrofalnych faktów i doświadczeń ostatniego wieku zdawało się, iż zjawisko to nie tylko jest zaskakujące, wręcz
nieprawdopodobne, ale też świadczy o głębokich przemianach, staje się znakiem czasów.
Uczestników pielgrzymki, zwłaszcza płeć piękną obowiązują ścisłe przepisy: dziewczęta i niewiasty mogą wejść do świątyni jedynie w spódnicach oraz chustkach na głowie. Przy wejściu
cała masa straganów, głównie z pamiątkami, ale bardziej przyziemnie, racjonalnie podchodzący do rzeczywistości pomyśleli o głodnych pielgrzymach więc schodząc ze świętego
wzgórza trafić można na miejsce, gdzie znajdują się małe barki zaopatrzone w ciepłą strawę.
W tych okolicach, może częściej niż mijanych wcześniej, spotykaliśmy drewniane, różnej wielkości, od małych, skromnych do pokaźnych rozmiarów krzyże, a także ikony, najczęściej przedstawiające
Matkę Bożą, których wystrój charakteryzował się swoistą, regionalną specyfiką. Z reguły bowiem ozdobione były ręcznikami, bogato wykończonymi dekoracyjnym, typowym ręcznym haftem. Są to prace
wykonane stylem krzyżykowym, najczęściej utrzymane w czerwono-czarnych kolorach, rzucających się w oczy swymi kontrastami, podkreślonymi bielą lnianego płótna.
Zdarzały się figury z ukrzyżowanym Chrystusem odziane w białe sukienki, utrzymane w podobnym stylu. Ozdoby te, używane w liturgii cerkiewnej mają symboliczne
znaczenie. Zwłaszcza ręczniki obrazują i przywołują na pamięć śmiertelny całun, w którym pochowany był Zbawiciel. Zarówno krzyże, jak też większe i mniejsze kapliczki
z umiejscowionymi w nich świętymi ikonami, umiejscowione były nie tylko w centrum wiosek, na ich początku oraz końcu, ale też na skrzyżowaniach głównych dróg.
Im dalej wędrowaliśmy na południe, tym jesień stawała się bardziej nastrojowa, czasem wręcz obezwładniająca swymi bajecznymi, chimerycznie zmiennymi kolorami. W zadziwiający sposób przełamane,
przyprószone całą masą, trudną do wyobrażenia, żółto-złocistych odcieni, dominujących nad innymi barwami swą intensywną jaskrawością, by w następnej chwili, jednym momencie przeistoczyć się
w subtelną, uszlachetnioną i przygaszoną, naturalną formę.
Nagle znaleźliśmy się w centrum wielkiego miasta. Tadeusz poprosił o zatrzymanie samochodu przy kościele, vis a´vis którego rozciągał się duży plac. To plac Piłsudskiego -
stwierdził. Tu stał jego pomnik na koniu. Tu odbywały się defilady wojskowe, chociaż obecnie miejsce ma charakter parku z mocno uczęszczanymi, szerokimi deptakami - dodał. A kościół
to kościół dominikański - wspominał dalej, wskazując na dobrze utrzymaną, świątynię. Okazało się, iż po okresie, w którym stanowiła ona pomieszczenie dla muzeum, została odnowiona, by
zaawansować na katedrę greckokatolicką. Jak większość spotykanych przez nas antycznych, polskich pozostałości kościelnych, reprezentowała ona barok. W pobliżu nabyliśmy oryginalne pamiątki:
wykończone słynnymi haftami ukraińskimi serwetki oraz ręczniki. Jak zawsze cechowały się one wysokimi walorami lokalnej sztuki folklorystycznej. Spacerkiem przeszliśmy przez centrum nieźle utrzymanego
miasta, po czym już samochodem, przy asyście niewiasty, która podeszła do nas w kościele, skierowaliśmy się w kierunku dzielnicy, w której niegdyś mieszkał Tadeusz wraz
z rodzicami i rodzeństwem. Pomimo zmian jakie tam zaszły, zarówno w powojennej miejskiej architekturze, jak i nazwach ulic, bez większych trudności odnaleźliśmy
ulicę Kraszewskiego, noszącą obecnie nazwę Zagrobelnej (zostało to później potwierdzone przez starszą mieszkankę). Dokładnie zostało ustalone, wyznaczone miejsce, gdzie stały dwa domy należące do jego
rodziców. Były to numery „28” oraz „28 a”. Dla celów rozpoznawczych ważny był swoisty układ wjazdu, wlotu do zapamiętanej z dzieciństwa dzielnicy. Była to ulica, której
jezdnia, tuż za centrum miasta i niewielkim zakrętem, stosunkowo ostro i niespodziewanie zjeżdżała w dół. Pochyłość wynosiła w przybliżeniu 45 stopni.
Tworzyła ona wijący, niczym labirynt zaułek, który niemal całkowicie pozostawał ukryty pomiędzy równolegle usytuowanymi kamienicami, tak że nagły spadek drogi mógł niemile zaskakiwać, nieświadomych zmiany
konfiguracji terenu. Potem pod kątem prostym wpadała ona do jednej z głównych, prosto przemierzających, wschód - zachód, miejskich arterii - obecnie ulicy Zagrobelnej - a dawniej
ulicy Kraszewskiego. Po kilkunastu metrach zatrzymaliśmy się pod pokaźnych rozmiarów blokami mieszkalnymi postawionymi na miejscu, gdzie niegdyś stały dwie wille należące do rodziców Tadeusza.
Na ostro pochylonej ulicy, przebiegającej wśród domów mieszkalnych, chłopcy niegdyś urządzali sobie zjazdy na łyżwach i nartach. Była to ulica ks. Piotra Skargi. Tuż przed pochyłością,
po lewej, stal wówczas kościół Jezuitów, po którym obecnie nie pozostało nawet śladu. Przy nim Tadeusz ostatni raz spotkał się, zobaczył i rozmawiał ze swoim ojcem, aresztowanym
wraz z całą grupą polskich oficerów, którzy pół roku później zamordowani zostali w Katyniu. W tym też rejonie uczęszczał on wraz z bratem do gimnazjum -
Tadeusz do pierwszej, a brat Zbigniew do czwartej klasy. Razem też służyli do Mszy św. w kościele parafialnym. Grali w popularne gry, najczęściej w piłkę nożną
i oczywiście walczyli ze sobą z bardzo różnorodnych powodów, jak też z nieoczekiwanymi, zaskakującymi wynikami, tj. „w zupełnie głupi” sposób przegrywając
lub odnosząc nadspodziewane sukcesy. Najwidoczniej zemocjonowany Tadeusz szczegółowo opisywał to, jak porachunki jednego z tego rodzaju, zdawałoby się dziecinnych konfliktów, znalazły swój
finał dopiero na rynku w Pawłodarze. Minęliśmy nasypy torów kolejowych. Na nich to, jako chłopcy, ratując siebie i swoje rodziny przed zimowymi chłodami, zbierali węgiel zrzucany
z rosyjskich wagonów.
W poszukiwaniu katolickiego kościoła samochód został skierowany do zupełnie nowego, budującego się obiektu sakralnego pod okiem polskiego księdza, którego jednak nie zastaliśmy. Mile przyjęła nas
pani prowadząca gospodarstwo i mówiąca po polsku. Powstająca dopiero świątynia miała za zadanie skupiać wokół siebie tamtejszą Polonię. Ustawione już były nie tylko fundamenty, ale
również ściany klasycznego gotyku. Nie posiadał on jednak jeszcze dachu. Wygodniejsze probostwo istniało jedynie na papierze, w planach. Chwilowo zajmowało ono chatę, pobieżnie przystosowaną
do użytku, z grubsza odremontowaną.
W tej strefie położona była niegdyś stacja kolejowa. To na niej w kwietniu 1940 r. załadowano do bydlęcych wagonów całą kochającą się rodzinę Tadeusza, z wyjątkiem ojca.
Dokładniej - matka z czworgiem dzieci wraz z dużą grupą towarzyszy niedoli, tj. z innymi aresztowanymi, została zesłana do Kazachstanu.
(cdn.)
Pomóż w rozwoju naszego portalu