Niemal już całe długie życie minęło. Dzieciństwo upłynęło w
ciepłym, niezapomnianym rodzinnym domu. Potem przyszły burzliwe,
pełne wojennego tragizmu lata młodzieńcze. Prawie zupełnie wymazana
została już z myśli, świadomości, żmudna, codzienna walka w obcym
środowisku i kraju o wykształcenie, potem nierównie toczona, w nie
zawsze przyjaznym środowisku, walka o rodzinę, dzieci, przyzwoite
warunki pracy. Niemniej jednak pozostała, głęboko zakorzeniła się
i przetrwała bez mała nietknięta odległa kraina, dziwnie przerażająca,
pełna niezrozumiałej grozy, jeszcze z okresu wczesnej młodości. Wojna,
wywózki, utrata wspaniałych rodziców. Jakiś koszmarny inny świat.
Nieustanny, nękający brak najbliższych - ich wielkiej,
nigdy niekwestionowanej miłości. Tych, do których jako dziecko ufnie
wyciągało się ręce w dzień i nocy, w momentach radosnych przeżyć,
najgłębszych doznanych wzruszeń, ale też w najtrudniejszych, najcięższych
chwilach, w potrzebie. Nieobecność ich, jakaś nie do wyrugowania
pustka, podświadomie maltretowała, męczyła wiele, wiele lat. Pełne
tragizmu odejście obojga rodziców pozostawiło w sercu nie do usunięcia
cierń, raniący do ostatnich dni życia, do jego kresu.
Przygotowania do wyprawy
Reklama
Katyń, miejsce ostatniego spoczynku ojca, Franciszka, został
odwiedzony około sześć lat wcześniej, ale perspektywa powrotu do
miejsc, gdzie matka została zamęczona, na zesłaniu, na dalekiej Syberii,
mimo kolosalnych przeobrażeń politycznych w tym rejonie, w dalszym
ciągu pozostawała nikła. Dopiero zmiana sytuacji ks. Zbigniewa Karolaka,
prowadzącego probostwo na Białorusi, wpłynęła na ostateczną decyzję
oraz możliwość realizacji ekspedycji, ścieżkami przebytymi w okresie
II wojny światowej, na które ślepy los rzucił niegdyś spokojną, miłującą
się rodzinę. Znał on bowiem środowiska położone na wschód od Bugu,
ponadto doskonale władał językiem rosyjskim. Z wielu więc względów
jemu należy się uznanie za doprowadzenie do skutku wyprawy oraz doprowadzenie
do spotkania ze wstrząsającą przeszłością, z zagubionym duchem utraconej
przedwcześnie matki.
Dosłownie w ostatnim momencie dołączył do naszej trójki
starszy brat Tadeusza - również Zbigniew i to, pomimo długiej listy
ostrzeżeń, przestróg brzmiących niemal jak zastraszanie, które teoretycznie
rzecz biorąc, powinny załamać wolę najsilniejszego człowieka, największego
śmiałka, lekkomyślnie podchodzącego do zagrażających niebezpieczeństw
w dalekim, obcym świecie. Jakkolwiek z pewnym ociąganiem, to i on
zdecydował się wziąć udział w naszej wyprawie. Wszelkie wątpliwości
zostały rozwiane później. Okazało się, iż informacje uzyskane w biurze
jednego z lokalnych senatorów nie były ścisłe, cokolwiek mijały się
z rzeczywistością.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Wyruszamy na wschód
Ostatecznie więc wybraliśmy się we czwórkę: ks. Zbigniew Karolak
- dowódca, starszy brat Tadeusza -
Zbigniew Walląg oraz Tadeusz Walląg z żoną - Ziutą. Ziściło
się więc nie tylko marzenie, ale nurtująca, wewnętrzna, głęboka konieczność
odczuwana przez Tadeusza jako moralny obowiązek. Granica kraju, którego
sama nazwa, Syberia, spędzała przez niemal dwie setki lat sen z powiek
milionom ludzi, została przekroczona niezauważalnie, nocnym lotem,
powyżej chmur (trasa Moskwa-Omsk) Aerofłotem, Boeing 437. Samolot
ten utrzymany był w znacznie lepszej formie i prezentował się nieporównywalnie
schludniej, niż kursujące na linii Moskwa-Warszawa, gdzie w użytku
były nie tyle muzealne eksponaty, bo takowe, najpewniej byłyby lepiej
traktowane - dbano by o nie. Odnosiło się wrażenie, iż były to jednostki
przeznaczone na złom lub tam zostały pozbierane: rozklekotane, podrapane,
porozbijane kuchnie, siedzenia zapadnięte, a jakieś, przypadkowo
- nie połamane druty wciskały się w nieodpowiednie, niewymowne miejsca.
Wszystko niedoczyszczone, krótko mówiąc - brudne. Samo skorzystanie
z fotela napawało poczuciem odrazy. Odczuliśmy to najmocniej w czasie
nocnego lotu (Moskwa-Omsk). Nastrój poprawiał schludnie prezentujący
się personel, ale gdzieś głęboko w świadomości uporczywie tłukła
się żałosna myśl: trzeba było zachować nieco rozsądku, nieco więcej
pospolitej, ludzkiej przezorności i na wszelki wypadek zaopatrzyć
się w spadochron! Ogólne uznanie uczestników lotu, wywołał styl lądowania
rozklekotanego gruchota. Trzeba przyznać, iż odbyło się ono zadziwiająco
miękko, bez jednego szarpnięcia - "jak po maśle".
Była spokojna, gwieździsta noc. Przenikliwą ciszę zakłócał
jedynie monotonny głos warczącego motoru. Brak jakichkolwiek turbulencji
atmosferycznych, choć najpewniej nie wywołałoby większego zaskoczenia,
gdyby nad całym, rozległym pasmem górskim, jakim jest Ural (granica
Europa-Azja), szalały przerażające burze z szokującymi i oślepiającymi
swym blaskiem błyskawicami, ogłuszającym hukiem oraz ostrym trzaskiem
grzmotów, nie mówiąc o pospolitym trzęsieniu, czy nabijaniu. Nawet
większej kategorii kataklizmy, jak spadanie z niebios gwiazd, świszczące
w pobliżu komety lub też inne, cokolwiek skromniejsze kamienie kosmiczne,
jak meteoryty - przyjęte zostałyby, jeśli nie ze stoickim spokojem,
to w każdym razie bez zdziwienia.
W Omsku wylądowaliśmy bardzo precyzyjnie, bez niespodzianek,
wczesnym rankiem 30 września 2000 r.
Przywitało nas ciemne niebo oraz chłód, przypuszczam ok.
-3oC. Z płyty lotniska, autobusem, odstawieni zostaliśmy do niewielkiego
budynku, stojącego zupełnie osobno, ale należącego do całego kompleksu
usługowego. Przy wejściu zgromadzeni, zziębnięci pasażerowie usiłowali
wedrzeć się do wnętrza, wprawdzie nie opalanej budowli, ale zapewniającej
pewną osłonę przed zimnym wiatrem. Ale na próżno! Obsługa, jaką reprezentowała
hoża niewiasta oświadczyła: "nie lzia" - dopiero po dostarczeniu
przez pracowników bagaży! Ludzie stali więc bez słowa protestu: starsi
i młodsi, matki z dziećmi na mroźnym, ale świeżym powietrzu, pod
nienajgorzej oświetlonym wejściem do przedziwnej twierdzy, zawierającej
klucz do dalszej podróży lub powrotu do domu, tj. "cudowną" taśmę.
Wyczuwalne, prawie namacalne było napięcie wśród wyczekujących: czy
gorąco upragnione rzeczy, przekazane na bagaż, pokażą się na niej,
czy też nie?
Podczas głośnych powitań z najbliższymi z utęsknieniem
wypatrywano przez oszklone, wahadłowe drzwi, czy wreszcie zjawiły
się na diabelskim kole walizki i torby? Najpewniej pierwszeństwo
mają pasażerowie innego samolotu, a może w ogóle nie doleciały? Z
ust ludzi buchały kłęby gęstej pary, a ręce i nogi wykonywały rytmiczne
ruchy typowe dla klasycznej, "rozgrzewczej" gimnastyki. Nagle wszystkie
czapki zostały naciągnięte głęboko na uszy. Wreszcie ukazały się
pierwsze bagaże, walizy, niektóre ciasno owinięte w ochronną, przeźroczystą
folię. Ks. Karolak złapał swoją, nieco pokaźniejszą, choć podręczną
walizkę i podszedł do wysokiego mężczyzny, który okazał się księdzem
greckokatolickim, oczekującym naszego przybycia. Może nieco ryzykancko
umówiony został przez przywódcę grupy, nowoczesną metodą komunikacji
- przez połączenie internetowe. Na szczęście skontaktowany zjawił
się i mimo czekających go wieczorem obowiązków postanowił odstawić
gości do Pawłodaru swoim samochodem. Gdy opuszczaliśmy przedmieścia
Omska, wschodni horyzont stanął w złocisto-różowych płomieniach porannej
zorzy.
Wkrótce jednak utonęła ona w nadciągających szarych mgłach
i chmurach. Wbrew nadziejom jadących autem w kierunku południowym,
całą drogę utrzymywały się niskie temperatury, zacinał ostry wiatr,
a okresami niemal marznący kapuśniaczek. Mijaliśmy śpiące jeszcze
osady, niemal zawsze ukryte za wysokim ogrodzeniem. Początkowo, dokładniej
w jednej do dwóch, mur wykonany był z szarej cegły, który częściowo
osłaniał dobrze wyglądające i zorganizowane domy, a w każdym razie
przyzwoicie prezentujące się, w jednym stylu dachy. Im dalej w kierunku
południowej granicy, osiedla - sowchozy przybierały charakter jakby
zdezorganizowany, zaniedbany.
Ogrodzenia wykonane z bardzo mieszanego materiału, przynajmniej
częściowo rozlatujące się. Obszerniejsze budynki gospodarcze należące
do wspólnoty, często betonowe stajnie, stały w nieładzie, zdewastowane,
brakowało w nich okien, mury porozbijane lub częściowo porozbierane.
Maszyny rolnicze połamane, zardzewiałe i porozrzucane. W otoczeniu
domów rozwichrzone, potężne kopy siana lub słomy, a niejednokrotnie
stare, podupadłe budynki mieszkalne - chaty, sprawiały wrażenie zapuszczonych,
zniszczonych, wręcz nędznych.
Od czasu do czasu, z dala widoczne były stada pasącego
się bydła i koni, należące do lokalnych sowchozów. Im dalej na południe,
tym drzewostan stawał się biedniejszy. W pobliżu Omska zauważalne
były lasy, głównie liściaste, w owym okresie jeszcze zielone. Stopniowo
widok ulegał zmianie. Miejsce lasów zajęły większe, potem mniejsze
zagajniki, by ostatecznie przeistoczyć się w przydrożne, bardzo skąpe
zarośla. W nich przeważały małe, niezbyt okazałe brzozy w początkowym
okresie jesiennych barw. Dalej to już tylko szare stepy, kończące
się gdzieś daleko, za horyzontem. W czasie wielogodzinnej jazdy obserwowaliśmy,
co chwilę podrywające się w popłochu, czarno-białe sroki. Na widnokręgu
nie widać nawet śladu innego ptactwa, czy jakiejkolwiek dzikiej zwierzyny.
Tego rodzaju pejzaż utrzymał się aż do samego Pawłodaru. Pędziliśmy
z szybkością na pewno przekraczającą maksymalnie dozwoloną, dudniąc
po nienajlepiej wykończonej nawierzchni asfaltowego "highway´u".
Samochód toczył się wartko po stosunkowo wąskiej drodze, chociaż
brak wykończenia, tj. centralnie wymalowanej, rozdzielającej białej
linii, wyznaczającej podział szosy na dwa pasy, z całą pewnością
nie ułatwiał jazdy prowadzącemu, nie sprzyjał też bezpieczeństwu.
Na szczęście w ciągu sześciu do siedmiu godzin, minęliśmy zaledwie
kilka, może kilkanaście pojazdów. Za każdym razem, gdy coś nadjeżdżało
z przeciwka, aby uniknąć kolizji - świetny, dynamicznie prowadzący
kierowca, musiał sprowadzać mocno trzęsący, rozpędzony wehikuł, na
niewykończone pobocze.
W Kazachstanie
Tak dotarliśmy do granicy Kazachstanu. Zatrzymani zostaliśmy
przy okazałym, murowanym budynku, który dysponował rozciągniętym
ponad drogę, imponującym okapem, pieczołowicie ustawionym dla ochrony
przed deszczem i śnieżycą swoich pracowników, kontrolerów granicznych.
Samochód cofnięto ok. 150-200 m na boczną drogę, bez nawierzchni,
natomiast całą naszą piątkę skierowano do małego, drewnianego baraku.
Było zimno i wietrzno. Na szczęście nie czekaliśmy długo pod drzwiami
na zewnątrz. Po kilku minutach wnętrze opróżniło się. Prędko wcisnęliśmy
się do niewielkiego pomieszczenia. Pechowi podróżni, którzy przyjechali
po nas, stali już nieco dłużej na niemal marznącej mżawce i niemiłym
wietrze. W małym, ciasnym pokoiku nie przewidziano miejsc siedzących
do dyspozycji klientów. Zabrakło przestrzeni na krzesło lub mały
stołek. Stanęliśmy więc grzecznie, szeregiem za wydłużonym, wysokim
pulpitem, oddzielającym "natrętów" od wykonujących swój obowiązek
zawodowy. Zaczęło się przeglądanie paszportów, wiz, dat opuszczenia
Warszawy, Moskwy. Potem kilkakrotne telefony do szefa, wyjaśniające
oraz pytające o zezwolenie przez młodą umundurowaną służbistkę o
niezmienionej jeszcze mentalności komunistycznej biurokratki. Oczy
podróżnych, niczym magnes, przyciągał aparat będący w użyciu wojskowej
służby granicznej. Najpewniej stanowił on okaz, należący już do zabytków
- produkcja pierwszej generacji: bardzo duża, niewyszukanego, kanciastego
kształtu słuchawka przymocowana do biurka sznurkiem, nie pierwszej
świeżości.
Wyjaśnienia w języku rosyjskim prowadził ks. Karolak.
Po chwili zaangażowano go, w charakterze pomocy, do dokładnego wypisywania
danych, wszystkich razem oraz każdego z osobna. Czas przygotowywania
listy wydłużał się. Po chwili zezwolono zmarzniętemu Tadeuszowi,
mnie i szoferowi (ksiądz z Omska) powrócić do samochodu. Kontrola
paszportów przeciągnęła się do około 1,5 godz. O dobrą godzinę wcześniej
odjechali podróżni, którzy przyjechali na punkt graniczny już po
nas. Wreszcie ruszyliśmy. Droga stała otworem. Władze graniczne,
od strony Kazachstanu, przeglądnęły paszporty rutynowo i bez zastrzeżeń
dały zielone światło, zezwalające na kontynuowanie podróży. Zarówno
nie najmilsza aura, rozległe równinne stepowe tereny o odcieniu szarej
zieleni, charakter osad ludzkich - pozostawały niemal identyczne,
jak w kraju, który właśnie opuściliśmy.
Niebawem niedaleko szosy pokazał się jeden, potem drugi
zakręt rozłożystej, majestatycznej rzeki. Był to Irtysz. Szeroko
rozlane, połyskujące wody koloru niebiesko-stalowego, nadawały otoczeniu
jakiś enigmatyczny, niecodzienny charakter. Mijaliśmy mniejsze i
większe wysepki. Wszystkie cechowały się opływowymi kształtami, z
długą swą osią ułożoną zgodnie z głównym kierunkiem nurtu, a ich
owalne zarysy ostro odcinały od otoczenia ciemno-zieloną, intensywną,
wyjątkowo soczystą barwą gęstej roślinności. Kiedy wyjrzało słońce,
z miejsca zrobiło się raźniej na duszy, ale temperatura nadal, niezmiennie
utrzymywała się niska. Szybko zbliżaliśmy się do pożądanego celu,
tj. do miasta Pawłodar. Nagle pokazało się kilka kominów, most i
z daleka zarysy pokaźnych, nowoczesnych bloków miejskich. Potem stanęły
otworem szerokie ulice, zupełnie nie przypominające pamiętanych przez
braci Tadeusza i Zbigniewa Wallągów tych sprzed sześćdziesięciu lat.
Znowu zakręt i skrzyżowanie głównych ulic wielkiego miasta. Zegarki
wskazywały godz. 13.00 czasu lokalnego. Z uzyskanej informacji od
przechodzącej ulicą, eleganckiej niewiasty, posiadającej charakterystyczne
cechy rasy mongolskiej okazało się, iż istnieje tu parafia katolicka.
W ciągu kilku minut znaleźliśmy się przed okazałym, nowo wybudowanym,
w zasadzie już wykończonym kościołem. Zbudowany z czerwonej cegły,
ostro odbijającej od smutnej szarzyzny starej dzielnicy, która stanowiła
centrum niewielkiego miasta, jakim niegdyś był Pawłodar. Jednakowoż
po przeciwnej stronie drogi, zdążył wyrosnąć rząd bloków mieszkalnych,
jakby pospiesznie zmontowanych z odpychających swą monotonią, zimnych
płyt betonowych. Świątynia dominująca nad otoczeniem swymi jaskrawymi,
świeżymi murami, zdawała się niemal pyszna. Otoczona dużym ogrodem
przekazanym, jak się później okazało, do użytku parafianom, przez
pełnego energii i niecodziennych pomysłów proboszcza, ks. Jana Cohn.
Wprawdzie Ksiądz Proboszcz z dumą podkreślał swoje niemieckie pochodzenie (
co najmniej trzecie, czwarte, być może nawet wcześniejsze - z dońskich
osadników; nie był w stanie nawet bliżej tego określić), doskonale
władał nie tylko językiem rosyjskim, swoich przodków, czyli niemieckim,
ale co dla nas stanowiło zaskoczenie, biegle językiem polskim. Pierwotnie
parafia katolicka została założona przez księży polskich, w starej
dzielnicy miasta. Działała ona w małych chatach, stanowiących pozostałości
po starym Pawłodarze, położonym na przedmieściach współczesnego,
400-tysięcznego miasta.
Obecny proboszcz, po uzyskaniu pomocy finansowej z Niemiec,
zdołał postawić kościół nie tylko oryginalny, ale równocześnie z
wielu względów funkcjonalny. Najpewniej była to pierwsza świątynia
katolicka na tej ziemi, położonej w odległym, zapadłym kącie świata,
sprawiającej wrażenie zapomnianej przez Boga. Wprawdzie czekała ona
na oficjalne poświęcenie, to jednak była już czynna tzw. dolna kaplica,
połowicznie usytuowana w podziemiach, a przyległe do niej salki szkolne
były wypełnione uczącą się młodzieżą. Mimo, iż obie społeczności,
tj. polska i niemiecka pozostawały w stanie tarć, proboszcz serdecznie
nas przyjął, umieszczając w swoim bardzo ciepło ogrzanym, specjalnie
dla gości, choć niepozornym - starego typu, lecz przytulnym domu.
Dla wymęczonych podróżą był to ratunek. Miejskie centralne ogrzewanie,
niezależnie od pogody i temperatury otoczenia, zaczynało działać
dokładnie 15 listopada, nie wcześniej. Następnego dnia, tj. w niedzielę
ks. Jan Cohn osobiście dowiózł naszą trójkę, tj. Tadeusza, Zbyszka
i mnie, na Mszę św. do kościoła. Po niej został zorganizowany dla
parafian obiad w sali szkolnej, znajdującej się w budynku usytuowanym
w pobliżu świątyni, po przeciwnej stronie drogi. Cała sala wypełniona
była po brzegi dziećmi i młodzieżą, głównie polskiego oraz niemieckiego
pochodzenia, jak również organizatorami.
Przy okazji poznaliśmy śmietankę towarzyską należącą
do parafii, w tym pracowniczkę plebanii, Valę Kuźmienko oraz nauczycielkę
języka polskiego, lokalnej szkółki, Małgosię Gwóźdź, która przyjechała
z dalekiego Oświęcimia, by uczyć potomków zesłańców mowy ojczystej.
Obie pełne uroku, przemiłe panie, towarzyszyły nam w poszukiwaniu
zagubionych, tragicznych śladów przeszłości. W posiadaniu p. Vali
znalazł się, wydany przez Uniwersytet Wrocławski, spis Polaków pochowanych
na cmentarzach Pawłodaru (Teofil Mikulski, Fotografia Zbiorowa Polaków
Deportowanych do okręgu Pawłodarskiego, Wrocław 1995). Odnaleziono
w nim dane, wprawdzie cokolwiek zmienione w związku z użyciem pisowni
rosyjskiej, to jednak świadczące, iż matka Tadeusza została pochowana
na starym cmentarzu, położonym w centrum współczesnego Pawłodaru.
Wiadomość tę potwierdziły księgi cmentarne.
(cdn.)