Mariusz Rzymek: - Ile osób znokautował Pan w swojej karierze?
Zbigniew Pietrzykowski: - Niemal 75 % walk zakończyłem przed czasem. Wszystkich jakie stoczyłem było ok. 350.
- Wśród nich były jakieś ciężkie nokauty?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
- Owszem. Taki moment miałem w meczu Polska - NRD. Tak trafiłem zawodnika, że upadł on bezwładnie na ring. Miałem wtedy pretensje do sędziego, że zamiast wezwać lekarza, jeszcze go liczył. Bałem się, że już nie wstanie po tym ciosie. Na szczęście wszystko dobrze się zakończyło.
- Co się czuje, gdy pośle się rywala na deski? Ulgę, że się już skończyło walkę, czy tylko olbrzymią satysfakcję z tego, że się wygrało?
- Wszystko zależy, jaki to przeciwnik. Jeżeli wiadomo, że walka będzie równorzędna, że będzie ostra wymiana ciosów, w stylu raz ja, raz on, to towarzyszy temu pewnego rodzaju ulga i zadowolenie. Kiedy jednak widziałem, że przeciwnik nie ma ochoty ze mną boksować, lub, że dzieli nas ogromna różnica klas, to nie starałem się jak najszybciej kończyć pojedynku. W końcu swoją klasę mogłem udowodnić niekoniecznie przez nokaut.
- Czy w ferworze walki jest w ogóle miejsce na miłosierdzie dla rywala? W końcu każdy wychodzi na ring po to, by wygrać.
Reklama
- Zgadza się, ale są sytuacje, w których rywala trzeba oszczędzić. Taką ulgową dewizę stosowałem w potyczkach ze słabszymi przeciwnikami. Szczególnie w walkach na krajowym podwórku. Niemniej też z tego coś musiałem mieć. Ustępujących mi umiejętnościami zawodników traktowałem jak swoistych sparing-partnerów, niezmiernie użytecznych w pracy nad utrzymaniem formy. Trening jest ważny, ale w tym sporcie niczego nie osiągnie się, gdy nie połączy się go z momentem walki. Ze mną był ten problem, że będąc w dobrej formie, nie bardzo miałem z kim boksować. Stałem się mistrzem walkowera. Trenerzy konkurencyjnych klubów wiedząc w jakiej wadze wystąpię, nie wystawiali w tej kategorii żadnego zawodnika. W ten sposób niemal sto walk wygrałem. Po prostu troszkę odbiegałem od moich przeciwników.
- To dosyć dziwne, że nikt choć raz nie miał ochoty zmierzyć się z żywą legendą olimpijską?
- Były takie przypadki, że jeden czy drugi zdecydował się zmierzyć, ale później drugi raz już nie chciał. W końcu doszło do tego, że zaczęły rozchodzić się między zawodnikami informacje w jakiej jestem dyspozycji. Gdy ligowa walka nie za bardzo mi wyszła lub z formą nie było tak jak trzeba, to od razu znajdowali się konkurenci. Kiedy jednak dwóch bądź trzech takich posadziłem, wygrywając przed czasem, znów było cicho i nikt się już nie pchał.
- Pana kolega klubowy i reprezentacyjny, Marian Kasprzyk opowiadał, że będąc w kadrze nigdy nie miał Pan kłopotów z przyznawaniem się do swej wiary i katolicyzmu.
Reklama
- Urodziłem się i wychowałem w rodzinie katolickiej, więc religijność była dla mnie czymś naturalnym. Po prostu ja ją wyniosłem z domu. To, że będąc kadrowiczem nie byłem narażony na jakieś przykrości z tego tytułu było poniekąd zasługą Feliksa Stamma, trenera reprezentacji. Był on praktykującym katolikiem, a przy okazji niezłym „kozakiem”, więc nikt nie próbował wtrącać się w to, co dzieje się na zgrupowaniach. Normalną rzeczą było to, że podczas obozów, kto chciał, mógł swobodnie iść do kościoła. Paradoksalnie sytuacja walki z religią, jaką można było obserwować w państwie, zupełnie nie przełożyła się na boks.
- Będąc katolikiem, jak Pan starał się pogodzić swoją profesję ze słowami Chrystusa: „Jeśli cię ktoś uderzy, nadstaw mu drugi policzek”?
- W boksie ta nauka nie miała zastosowania. Myśmy wychodzili z założenia, że trzeba zrobić wszystko, by być lepszym od przeciwnika. Dla boksera wydźwięk tych słów był jedynie taki, by nie żywić do przeciwnika urazów lub niechęci, ale, by go szanować.
- Jako sportowiec był Pan w grupie nielicznych Polaków, którzy za pomocą pięści mogli na Rosjanach odreagować frustrację za narzucony ustrój komunistyczny. Przyjemnie było obijać sowieckich reprezentantów?
Reklama
- Sęk w tym, że Rosjanie nie bardzo dawali się obijać. To byli zawodnicy na szalenie wysokim poziomie. Niezależnie od tego, na tle narodowościowym nie było między nami antagonizmów. Wręcz przeciwnie. W boksie przede wszystkim doceniało się klasę zawodnika i szanowało się go za umiejętności. To wystarczający powód, by nie okazywać sobie wrogości czy niechęci. Ja na przykład miałem bardzo serdeczne kontakty ze swoim najgroźniejszym rywalem Danem Poźniakiem, Litwinem reprezentującym barwy ZSRR. Wygrywałem z nim, ale kosztowało mnie to sporo wysiłku. Dan był zawodnikiem, który zbierał laury, gdy ja nie mogłem startować. Kiedy np. nie pojechałem na olimpiadę, on został mistrzem. Niezmiernie go ceniłem i wiem, że on mnie również. Nawet po zakończeniu kariery odnosiliśmy się do siebie z nieukrywaną sympatią. Niestety stosunkowo niedawno od litewskich działaczy dowiedziałem się, że Poźniak rok temu umarł.
- Dziękuję za rozmowę.
Zbigniew Pietrzykowski - trener, pięściarz, rekordzista, niezawodny w ekipie Feliksa Stamma, 11-krotny mistrz Polski, 4-krotny mistrz Europy, posiadacz trzech olimpijskich medali (1 srebrny i 2 brązowe). Oficjalnie zakończył występy w ringu 10 lutego 1968. W sumie stoczył 367 walk, z których 351 wygrał, 2 zremisował i 14 przegrał. Pobił jeszcze jeden rekord: w 136 walkach, które stoczył w lidze, wygrał... 136!