Więzień Stanisław Lagun na pewno rąbał drzewa w syberyjskiej tajdze, kiedy wehrmachtowca Urbana Thelena rozkazem dziennym przeniesiono do Szkoły Oficerskiej. Było to jakiś czas po uratowaniu relikwii św. Wojciecha. Pamiętał słowa ojca, który w 1933 r., po dojściu Hitlera do władzy, ostrzegał go, by nigdy nie został oficerem i nie splamił honoru rodziny. Ma sobie załatwić zaświadczenie o niezdolności do służby wojskowej.
Ale to okazało się niemożliwe. Urban musiał pod groźbą sądu wojskowego pojechać do w Koblencji. Natychmiast po otrzymaniu nominacji na podporucznika został skierowany na front wschodni. Trafił na Węgry.
Któregoś dnia podczas patrolu wszedł do piwnicy winiarskiej. Spotkał tam modlących się ludzi. Proboszcz po niemiecku poinformował go, że nazywa się Alfred Rabenseifer, a w lochach zamiast kadzi są chorzy i umierający. Poprosił o pozwolenie zostania w tym miejscu. Urban Thelen zgodził się. Później zaglądał tam, przynosił żywność, lekarstwa. Ksiądz podarował mu pamiątkę swojej prymicji. Thelen przechowuje ją do dzisiaj, jako rzecz bardzo cenną. Nie wie, co się stało z tym duszpasterzem. Nigdy więcej go nie spotkał.
Zbliżał się front wschodni. Musieli się wycofywać. Niemiecki żołnierz trafił na tereny Czech i Słowacji.
Początek roku 1942 na Syberii przyniósł mordercze mrozy. Stanisław Lagun wciąż myślał o ucieczce. Po raz kolejny poprosił Rosjanina, który traktorem przyjeżdżał po drewno, by zabrał go do najbliższej stacji kolejowej. Ten najpierw chwycił za siekierę, ale… któregoś razu powiedział: „kładź się”. Lagun nie wie, jak długo jechali. Był tak zmarznięty, że nie mógł ani mówić, ani się ruszać. W pewnej chwili dotarł do nich gwizd pociągu. Wtedy traktorzysta zrzucił go w śnieg, a sam odjechał. Lagun zaczął się czołgać w kierunku torów, zobaczył pociąg z balami drewna. Zaryzykował, resztkami sił dotarł do lokomotywy. Błagał maszynistę, by pozwolił mu się zagrzać. Tamten podał mu dłoń. Polak wdrapał się do środka, położył koło pieca i modlił się o cud. I stało się. Pomocnik maszynisty musiał biec do rodzącej żony. Maszynista postanowił wziąć uciekiniera do sypania węgla …
Zatrzymali się na małej stacyjce. Kolejarz pokazał tory na zachód, dał młotek, kazał nocami iść wzdłuż torów i w razie czego udawać pracownika kolei. I tak którejś nocy włóczęga dotarł do Witebska, a stamtąd na lewych papierach do Wilna. Ale w rodzinnym mieście dopadli go gestapowcy. Trafił do tego samego więzienia, co we wrześniu 1939 r. Tym razem czekał na wyrok od Niemców.
Został skazany na obóz pracy w Kalistetbach. Następnie, już na dłużej trafił do fabryki tekstylnej w Hess-Lichtenau k. Kassel. Praca polegała na skręcaniu na maszynie nici jedwabnych do spadochronów. Trwała od godz. 18.00 do 6.00 rano. Każdej nocy trzeba było przerobić 260 kg nici, czyli 400 szpul. „Ta norma była nie do wykonania - opowiada Stanisław Lagun. - Ile szpul zabrakło, tyle razy byłem bity w twarz przez majstra”. Blizna na twarzy to ślad po ciosie ciężką miednicą za to, że ukradł cztery ziemniaki. Ranę zszywał szewc grubą dratwą.
Potem przed śmiercią głodową chronił go więzień zatrudniony w piekarni. Chleb kładł pod poduszkę. Dobroczyńca nie doczekał końca wojny. Zakochała się w nim Niemka z fabryki. Ktoś zauważył, że się całują i doniósł majstrowi. Polaka powieszono w widocznym miejscu na haku, Niemce ogolono głowę.
Wiosna roku 1944. Kassel było bardzo bombardowane przez aliantów. Któregoś dnia żandarmi kazali wszystkim przymusowym robotnikom iść pieszo do miasta, żeby naprawiać zniszczone tory kolejowe. „Szliśmy obok budynku szkoły - opowiada Lagun - bomba zasypała wejście, a w środku były dzieci. Przez zakratowane okna w piwnicy wyciągały rączki i krzyczały: «hilfe!, hilfe!». Chcieliśmy im pomóc, ale żandarmi kazali iść dalej. Kiedy wracaliśmy, szkoła została zalana. Cisza, w wodzie pływały małe, martwe ciała”.
W tym czasie Urban Thelen okupował Czechy. W poranek Wielkanocny 1945 r. został ranny, przestrzelono mu kolano. Przez cały dzień przedzierał się przez bagna, rzekę. Wieczorem trafił do szpitala polowego, który właśnie ewakuowano. Znalazł się lekarz, który w pośpiechu opatrzył kolano, znajdując też dla chorego miejsce w jednym z ostatnich samochodów sanitarnych. W Presburgu, po zajęciu tych terenów przez Amerykanów, ranni zostali przetransportowani do szpitala w Bambergu. Zdrowiejący Urban Thelen stał się częstym gościem proboszcza miejscowej katedry.
Nogę podleczono, ale kontuzjowany nie nadawał się do dalszej służby. Mógł wrócić do swoich. Udał się na dworzec kolejowy, tam spotkał kolegę, który chciał się dostać do Essen. Nie mogli wsiąść do pociągu, bo wszędzie były napisy: „Zakaz wsiadania - tylko dla wojska”. Oczywiście, amerykańskiego. Zobaczyli na bocznicy lokomotywę pod parą. Dogadali się z maszynistą, że zabierze ich za papierosy i żywność.
Urban Thelen dojechał do Dueren. Odnalazł rodzinny dom. Po wojnie spełnił swoje marzenie z dzieciństwa, jako absolwent Wyższej Szkoły Muzycznej został organistą. Był także dyrygentem chóru kościelnego i kościelnym.
Koniec wojny zastał Stanisława Laguna w Hess-Lichtenau. Już 4 maja 1945 r. zorganizowano pierwszy transport do kraju. Dojechał do stacji Szczecin-Dąbie. Widok, jaki zobaczył, przeraził go tak samo jak syberyjska tajga. Zniszczone miasto, gruzy, a na nich trupy. Koło dworca w Dąbiu leżała martwa kobieta z dzieckiem. Nie wiedział, kto to był, Polka czy Niemka. Ale wykopał dół pod drzewem i pochował ciała. Później wracał ze zniczami do tej bezimiennej mogiły. Nigdy o niej nie zapomniał.
W Dąbiu zamieszkał przy kościele. Musiał znaleźć sposób, by przekroczyć Odrę. Dowiedział się, że codziennie rano pod radziecką eskortą przechodzili przez most niemieccy pracownicy portu. Dołączył do tej grupy. Pierwszym Polakiem, jakiego zobaczył w Szczecinie, był kolejarz w przedwojennej rogatywce.
Imał się różnych zajęć, aż w roku 1951 został kierownikiem Domu Kultury dla mniejszości niemieckiej. Z początku nie bardzo mu to odpowiadało, a zdecydował się dopiero po wizycie w zrujnowanym przedwojennym klubie niemieckim. Nagle usłyszał dziecięce głosy: „hilfe!, hilfe!”. To włóczące się niemieckie obdartusy ciągnęły materac gimnastyczny i nie mogąc sobie dać rady, wezwały na pomoc nieznajomego mężczyznę. „Przynajmniej tym mogę pomóc” - pomyślał i nazajutrz podpisał angaż kierownika Niemieckiego Domu Kultury.
Siedziba była zrujnowana, przygotował więc kosztorys i pojechał po pieniądze do Centralnej Rady Związków Zawodowych w Warszawie. Kiedy zobaczył zrujnowaną stolicę, naszły go wątpliwości: „Lagun, co ty robisz, po pieniądze dla Niemców przyjechałeś, a oni w gruzy obrócili twój kraj...”. Ale znów stanęły mu przed oczami zatopione ciałka. I załatwił, co trzeba. Rozpoczęło się pierwsze w Polsce polsko-niemieckie pojednanie. Aż przyszedł rok 1954, kiedy to mniejszości niemieckiej zabroniono udziału w pochodzie pierwszomajowym. Kierownika Laguna zamknęło UB pod zarzutem, że zdradza socjalistyczną ojczyznę, bo nie dopilnował, by na niemieckich flagach znajdował się symbol młota i sierpa. Spędził w więzieniu kilka tygodni. W akcie oskarżenia prokuratury napisano też, że ukradł jednemu Niemcowi buty i koszule. Podczas rozprawy sądowej rzeczywiście pojawił się „poszkodowany”, który bywał w Domu Kultury i powtórzył swoje oskarżenie.
W końcu Lagun wyszedł na wolność, ale zwolniono go z funkcji kierownika. Pewnego dnia w jego mieszkaniu pojawił się ten, którego rzekomo ograbił. Teraz chciał przeprosić za fałszywe oskarżenie. „Grozili mi, że jeśli tak nie zrobię, nie wyjadę do swoich z rodziną”. Lagun przebaczył. Gdy Niemiec opuszczał Polskę, poszedł na dworzec, pożegnał go, podarował buty i marynarkę, bo repatriant miał tylko sweter.
W tym czasie ks. Mattausch zwrócił relikwie do Gniezna, gdzie znajdują się do dzisiaj. Wtedy też przyjął obywatelstwo polskie (matka była Ślązaczką) oraz polską pisownię imienia i nazwiska - Paweł Matausz. I pod takim nazwiskiem znali go jako proboszcza, a następnie prałata, wierni w Wierzchucinie Królewskim k. Bydgoszczy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu