Pojmanie i podróż do Kraju Ałtajskiego
Reklama
Została zabrana 13 czerwca 1941 r. z Domu zakonnego na ul. Skopówka w Wilnie, gdzie przyjechała z Polesia po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej. NKWD dało jej niespełna pół godziny na przygotowanie do podróży, i to pod nadzorem. Siostry zdołały wyposażyć ją w nowy strój zakonny, zmianę bielizny i koc. Dołączyła do innych aresztowanych, z którymi została przewieziona samochodem ciężarowym na stację kolejową w Wilejce. Tam, pod eskortą, ładowano ludzi do wagonów towarowych. Po obu stronach każdego wagonu były piętrowe półki - prycze, pokryte resztkami zapchlonej słomy. W podłodze pod ścianą wybito dziurę na prymitywny sanitariat. Na środku stał piecyk bez paliwa. Przez małe zakratowane okienko w suficie nic nie można było zobaczyć. Szczęście w nieszczęściu s. Andrzei polegało na tym, że znalazła się w gronie ludzi życzliwych i dobrych. W wagonie było ponad 60 osób, przeważnie rodziny z dziećmi, w tym kilka rodzin żydowskich. Towarzyszyło im stale dwóch konwojentów. Podróż trwała do 1 lipca. Przemierzyli tysiące kilometrów, aż do źródeł rzeki Ob w Kraju Ałtajskim. Pociąg zatrzymywał się raz dziennie na bocznicy, gdzie wymieniano lokomotywę i uzupełniano zapas wody. Wówczas zesłańcy otrzymywali czarny, gliniasty chleb i trochę rozwodnionej zupy o słonym smaku. Wodę racjonowano, o myciu nie było mowy. Mokre pieluszki dzieci matki suszyły owijając wokół własnych ciał. Wszystkim dokuczała plaga pcheł, ale słomy początkowo nie pozwalano wyrzucić. Mimo potwornych warunków, zdarzały się w podróży także chwile pogodne, wypełnione rozmowami i śpiewem polskich piosenek.
Życie w Alejsku
Obok s. Andrzei na pryczy w wagonie zajęła miejsce p. Wanda Izdebska, żona wojskowego z Bydgoszczy. Obie kobiety przetrwały, wspierając się wzajemnie do końca zesłania. Pociąg zatrzymał się w miejscowości Alejsk. Początkowo zamieszkały w ziemiance, później w chatce „chaziajki” - prawosławnej Rosjanki, która okazała się osobą przyzwoitą i wierzącą. Także razem podjęły pracę w szwalni, chociaż nie bardzo umiały szyć. S. Andrzeja otrzymała zadanie ręcznego obrzucania dziurek w wojskowych „gimnaściorkach”. Za pracę płacono niewielkie sumy, które przeznaczane były na zakup żywności i opłatę za mieszkanie. Latem dodatkowo pracowały na kołchozowych polach. Przy temperaturach ponad 40 stopni, pracowano dopiero po zachodzie słońca. Dostarczane z kołchozu pożywienie było nędzne. Sił ubywało szybko, a normę należało wyrobić. Nie było niedziel ani świąt. Zesłańcy tracili poczucie czasu, tym bardziej, że informacje ze świata do nich nie docierały. Kołchozowe głośniki służyły propagandzie, a nadzorcy powtarzali, że Polski nie ma już na mapie świata. S. Andrzeja i p. Wanda zaopiekowały się dwojgiem dzieci - Zbyszkiem i Krysią, które po wyjeździe ich ojca do polskiego wojska zostały w sierocińcu. Aby zapewnić dzieciom mleko i lepsze wyżywienie, robiły na drutach swetry i szale z wełny powierzonej przez Rosjanki.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Śmierć czyhała na każdym kroku
Reklama
Działania wojenne nie dotarły na Syberię, ale i tak wojna zebrała tu ogromne żniwo. Mimo wzajemnej pomocy i życzliwości miejscowych, Polacy masowo umierali z powodu chorób, niedożywienia i wycieńczenia nadmierną pracą. Latem dokuczały ogromne komary, meszki i żmije, zimą - mrozy, dzikie zwierzęta i burany, czyli zamiecie śnieżne trwające czasem kilka dni. Zagrożenie życia towarzyszyło wszystkim każdego dnia. Także s. Andrzeja otarła się kilkakrotnie o śmierć. Dzięki pomocy Boga i ludzi przetrwała. W jej pamięci pozostał obraz człowieczeństwa, które nie poddało się niszczycielskiej sile przemocy i upodlenia, ale były wyjątki. Dotkliwie zraniło ją niesprawiedliwe pomówienie ze strony jednej z rodaczek. Były także represje. Siostra spędziła dwa miesiące w areszcie NKWD. Nie chciała przyjąć paszportu radzieckiego, próbowano więc ją do tego zmusić nocnymi przesłuchaniami, groźbami i oszustwem. Wytrwała, także dzięki wsparciu współtowarzyszy niedoli. Kto się złamał, nie miał później powrotu do ojczyzny.
Bóg widział wszystko
Wśród zesłańców w Alejsku nie było kapłana. Praktyki religijne były zresztą surowo zakazane. Z czasem nawet osobista modlitwa okazywała się zbyt trudna dla skrajnie wyczerpanych organizmów. Jako początkująca zakonnica s. Andrzeja martwiła się tym bardzo, ale przełożona, w jednym z nielicznych listów jakie dotarły na Syberię, zapewniła ją, że Pan Bóg, który jest wszędzie, widzi wszystko. Jemu trzeba zaufać i powierzyć się całkowicie. Święta istniały tylko we wspomnieniach. Pierwsze Boże Narodzenie w 1941 r. s. Andrzeja, p. Wanda, gospodyni i jej syn obchodzili razem. Chaziajka ugotowała nawet barszcz czerwony z uszkami, upiekła rybę i zaśpiewała kolędę „Cicha noc” w swoim języku, przed ikoną, na co dzień zasłoniętą portretem Stalina. Przez kolejne lata była tylko praca, wyrabianie normy i codzienna walka o przetrwanie. Dopiero Boże Narodzenie w 1945 r. i Boże Ciało w 1946 r., kiedy Polacy na Syberii odzyskali względną wolność i nie musieli już niewolniczo pracować, znowu naznaczone były nadzieją na lepsze jutro. Śpiewano pieśni, przygotowano prowizoryczne ozdoby i rozmawiano o powrocie do Polski.
Zanim nadszedł czas powrotu
Minął czas odwilży po podpisaniu umowy przez gen. Sikorskiego i Stalina, a także czas wzmożonych represji i nowej fali „paszportyzacji” po wyjściu gen. Andersa z wojskiem do Persji. Niektórzy skorzystali z możliwości wcześniejszego wyjazdu. S. Andrzeja pozostała wraz ze swymi współtowarzyszami niedoli. Byli jej za to wdzięczni. Czteroosobową ekipą udali się pieszo do miejscowości Barnauł. W ciężkich pimach (walonkach) szli zimą kilkadziesiąt kilometrów brzegiem Obu do delegatury polskiej. Dotarli i wrócili szczęśliwie, zyskując alianckie mundury, lekarstwa i koce. Pomoc nadeszła, gdy lód na rzece stopniał i ruszyły statki.
Wreszcie, latem 1946 r. Polacy z Alejska zgromadzili żywność i wyruszyli koleją w drogę powrotną, która wcale nie była łatwiejsza. Po kilku tygodniach dotarli do Medyki na granicy polskiej. Pozostała jeszcze podróż w rodzinne strony - do Wrześni i Poznania oraz do macierzystego domu Zgromadzenia Sióstr Urszulanek SJK w Pniewach. S. Andrzeja po raz drugi porzuciła świat, aby kontynuować życie zakonne. Wierna ślubom trwa w nim do dziś. Mieszka w Łodzi, w Domu zakonnym przy ul. Obywatelskiej. Z tragicznych wspomnień zachowała przede wszystkim te, które potwierdzają jej wiarę w Bożą Opatrzność i szlachetność ludzkiej natury, niezależnie od pochodzenia i wyznania. Zaufała Bogu i nie dozna wstydu na wieki.



