Nigdy nie dbała o dobra materialne i zaszczyty. Mało kto wiedział, że obroniła tytuł doktora nauk medycznych w 1963 r. Nie chciała brylować przy swoich koleżankach i kolegach z oddziału. Kiedyś odwiedził ją pewien ksiądz, zdziwił się bardzo i zapytał: „czemuż pani doktor tak skromnie mieszka?”. Dzieliła się niską emeryturą z potrzebującymi, płacąc za leki czy kupując opatrunki do poradni Caritas.
Ze szlacheckimi korzeniami
Reklama
Helena Przedrzymirska urodziła się 17 października 1915 r. w Moskwie. Rodzina była skoligacona z najznamienitszymi polskimi rodami. Ojciec Heleny - Juliusz Przedrzymirski herbu Łuk, leśnik, miał majątek na Polesiu, matka Heleny to Stanisława z Krażowskich herbu Świeńczyc. Jej dziadkowie byli właścicielami kilku powiatów na Żmudzi. Wojna zmieniła sytuację polskich rodów. W 1918 r., kiedy bolszewicy wyparli Niemców z terenów białoruskich, zaczęli przejmować kolejno terytoria Wołynia, Podola, Wileńszczyzny, tworząc satelitarne państwa radzieckie. W ziemiaństwo polskie uderzyła cała nienawiść Armii Czerwonej, idącej z rewolucją bolszewicką na bagnetach. Ojciec Heleny zginął zabity przez czerwonoarmistów. Najstarsze wspomnienie Heleny, utrwalone na zawsze w jej pamięci, jest jakby dosłownie wzięte ze stronic „Pożogi” Zofii Kossak-Szczuckiej. Przedstawiając tragedię ziem kresowych, pisała ona: „Upadek każdego dworu miał swoją historię, pełną dramatycznych zajść. Niestety, dziś one wyszły z pamięci i głowy; zbyt wiele ich wtedy było…”. Kilkanaście lat temu w Seminarium Duchownym - jak zapamiętał ks. Tadeusz Gacia, który zorganizował spotkanie jednego rocznika alumnów z panią doktor - opowieść o swym życiu zaczęła ona od wspomnienia okropnej śmierci ojca. Broniąc domu, zginął wraz ze służbą zabity przez czerwonoarmistów. Obok leżał ukochany pies myśliwski Dżamla, któremu odrąbano głowę i wrzucono ją do dworskiej sadzawki „bo był to pański pies”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Medycyna - pasja i powołanie
Uciekająca przed falą zbrodni matka z trzyletnią Helenką schroniła się u rodziców - Wincentego i Heleny Krażowskich w Krażowie. Przez jakiś czas Helena zamieszkała z matką także u siostry matki - Marii w Warszawie. Ponownie wróciły do Krażowa. Tutaj Helena chodziła do polskiego gimnazjum, w Dyneburgu zaś ukończyła liceum. Podczas studiów na Uniwersytecie im. Stefana Batorego w Wilnie poznała swojego przyszłego męża pochodzącego z rodziny lekarskiej, studenta medycyny - Adolfa Czesława Malinowskiego. Kiedy wybuchła wojna, mieszkali na terenie dzisiejszej Łotwy, musieli ukrywać swoje pochodzenie i wykształcenie. Helena pracowała jako salowa, a Adolf jako robotnik. Ślub brali w ukryciu. Wkrótce potem młodzi zamieszkali w rodzinnej miejscowości Adolfa Malinowskiego, w Konwaliszkach, niedaleko Wilna. Już wtedy studentka Helena pomagając teściowi w obowiązkach lekarskich, udawała się bryczką do rannego czy chorego, opatrywała partyzantów. 26 lipca 1943 r. na świat przyszedł jedyny syn Malinowskich - Bohdan.
„Przekraczała normę ilościową”
Reklama
Pod koniec wojny z dwuletnim dzieckiem, w dramatycznych okolicznościach musieli opuścić Wileńszczyznę, nie zgodzili się na przyjęcie obywatelstwa litewskiego. Przez kilka tygodni w trudnych warunkach podróżowali do Warszawy. Osiedlili się na Bielanach. Adolf podjął pracę lekarza w Czerwonym Krzyżu. Jeździł jako lekarz w transportach kolejowych Czerwonego Krzyża po Europie. Helena w 1947 r. otrzymała dyplom na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Łódzkiego i rozpoczęła pracę w III Klinice Chirurgicznej u prof. Grucy. Jednak już w 1949 r. otrzymała nakaz opuszczenia Warszawy. Helena została wciągnięta na „listę lekarzy przekraczających normę ilościową w miejscowości Warszawa”: „…Na podstawie zebranych materiałów ustalonym zostało, iż praca Obywatela nie jest niezbędną na terenie m. st. Warszawy” - napisano w dokumencie opatrzonym podpisem ówczesnego prezydenta miasta. Uzasadnienie kuriozalne, jak sam nakaz, było jedynie potwierdzeniem, że decyzja ma charakter politycznej represji, uderzającej w rodzinę o ziemiańskim pochodzeniu.
Chirurg w Szpitalu Dziecięcym
Reklama
W 1950 r. rodzina przeniosła się do Kielc, gdzie Helena podjęła pracę w Szpitalu Dziecięcym na oddziale chirurgicznym u prof. Kiełkiewicza, którego znała wcześniej z czasów wileńskich. Ze Szpitalem związała się na 25 lat, najpierw jako starszy asystent, potem jako zastępca ordynatora. - To był sumienny, odpowiedzialny, uczciwy, szlachetny, mądry człowiek, pomocny i otwarty na młodych lekarzy - tak zapamiętała Helenę współpracująca z nią długie lata dr Kolasińska. - Jako przełożona była także wymagająca, ale wynikało to z racji najwyższej troski o pacjenta - zaznacza. Podkreśla, że jej postawa ciągłej gotowości do pomocy chorym przekładała się na cały zespół pracujący na oddziale.
Chirurg musi być zawsze w pogotowiu. Dyżury przypadały często w soboty, niedziele i święta. - Kiedy były potrzebne drugie ręce przy operacji, Helena była zawsze dostępna - opowiada dr Kolasińska. Stała długie godziny przy stole operacyjnym, na którym operowano małych pacjentów, czasem tuż po urodzeniu. Ponadto prowadziła konsultacje, opatrywała oparzenia. Ceniono jej rozpoznania w schorzeniach ortopedycznych.
Po przyjeździe do Kielc szybko stała się nieformalnym lekarzem rodzinnym kleryków, sióstr i księży, którzy wtedy nie mieli ubezpieczeń społecznych. Poproszona przez ks. rektora Włudygę, przez następne 25 lat przychodziła do Seminarium do chorych kleryków. Czasem sami szli do niej do poradni, gdzie wydawała im skierowanie, uprzedzając kolegów lekarzy, że przyjedzie jej wnuk. Ci śmiali się i dziwili: „a ileż tych wnuków ma Malinowska?”.
Do tego dochodziły dyżury w Pogotowiu Ratunkowym. - Trafiali się czasem nietrzeźwi, nawymyślali doktor, wyzwali ją. Ona przyjmowała to z godnością i spokojem, wykonując potrzebne zabiegi i badania - wspomina dr Kolasińska. Mąż Adolf, pracujący w Szpitalu Miejskim oraz w przychodni Kolejowej, a potem jako lekarz okrętowy, przebywał bardzo często w podroży, więc wychowanie syna Bohdana spoczywało na jej barkach. Jednak Malinowscy byli wzorowym i kochającym się małżeństwem. Do dziś rodzina przechowuje listy, jakie z rejsów po dalekich zakątków świata słał Adolf do Heleny i syna. Kiedy wracał, zasypywał ich opowieściami i przygodami z podróży. Największym ciosem była dla obojga śmierć syna w 1986 r. Potem, kiedy Adolf zapadał na ciężką chorobę, Helena trwała przy nim do końca, troskliwie poświęcając mu wszystkie wolne chwile.
Lekarz bezdomnych
Helena nie myślała o rozstaniu się z zawodem po przejściu na emeryturę. Przeciwnie, czuła się bardzo potrzebna, chciała nadal leczyć i pomagać. Praca na pół etatu w Poradni Dziecięcej przy ul. Mickiewicza, którą podjęła, szybko stała się pracą na pełny etat. Drzwi gabinetu nie zamykały się. Badania, diagnozy, konsultacje, opatrunki, zabiegi trwały godzinami. Według relacji pielęgniarek, nieraz doktor ofiarowała pieniądze, by niezamożna matka mogła wykupić leki dla dziecka.
Jej wielkim marzeniem było utworzenie punktu medycznego, w którym mogliby leczyć się bezdomni i najbardziej ubodzy. W porozumieniu z dyrektorem Caritas ks. Stanisławem Słowikiem w budynku Caritas przy pl. NMP powołała poradnię Caritas. Na potrzeby nowej placówki ofiarowała swój prywatny sprzęt medyczny, kupowała bandaże, opatrunki, potrzebne leki. Pracowała także społecznie przy lekach przychodzących z darów zagranicznych. Tłumaczyła ulotki i wskazania. Na poradnię zajmowała mały pokoik z parawanem. Warunki były więcej niż skromne. - Przed drzwiami stali głównie ludzie bezdomni z owrzodzonymi i ropiejącymi ranami, zwłaszcza stóp, które okręcali w szmaty i w gazety - tłumaczy dr Kulińska, pracująca w poradni z dr Malinowską. Zdarzało się. że pomagałyśmy jej, jednak przeważnie ona sama opatrywała stopy, czyściła owrzodzenia, bandażowała. Taką ją zapamiętałam - pochyloną z troską nad tymi ranami, pragnącą ulżyć cierpiącym. W tej postawie była bliska Matce Teresie - opowiada. Dr Malinowska całkowicie społecznej pracy w poradni poświęciła siedem lat życia. - Dziś byłaby dumna jak bardzo poradnia Caritas rozrosła się - mówi dr Kulińska. Za zasługi dla Kościoła została odznaczona przez Ojca Świętego Jana Pawła II medalem „Pro Ecclesia et Pontifice”.
Codziennie na Mszy św.
Helena Malinowska od dłuższego czasu poruszała się o kulach. Urazu nogi doświadczyła, kiedy w Warszawie (tutaj mieszkał jej syn z rodziną) na Dworcu Centralnym spadła z peronu. Od czasu wypadku każdy krok był dla niej cięższy. Jednak emanowała wewnętrzną siłą. Była człowiekiem głębokiej wiary - podkreślają bliscy i przyjaciele. Codziennie, niezależnie od pogody, widziano ją jak powoli o kulach zmierzała do kościoła seminaryjnego, potem, kiedy przestała pracować w Caritas, chodziła już bliżej domu, do kościoła garnizonowego na Mszę św. Kiedy dr Kulińska zapowiadała, że przyjdzie do niej, pytała: „po Koronce czy przed?”. U schyłku życia, kiedy brakowało jej już sił i na własną prośbę została umieszczona w Domu Pomocy Społecznej im. Florentyny Malskiej, przy jej łóżku wciąż ktoś był. Była szczęśliwa, że mogła uczestniczyć w codziennej Eucharystii w tutejszej kaplicy. Najbliżsi mówili, że kiedy nadchodziła pora nabożeństwa, przerywała wizytę i wychodziła na modlitwę. Do końca z sakramentami przychodzili do niej księża starsi i młodsi, którymi długie lata z matczyną wręcz troską zajmowała się w czasie choroby. Wraz z najbliższą rodziną (synową Elżbietą Malinowską, która spędzała każdą wolną chwilę z teściową i była z nią w chwili śmierci, trzymając ją za rękę, wnukami, siostrą synowej - Teresą Wójcik) odwiedzało ją wiele osób: siostry nazaretanki i zaprzyjaźnione siostry benedyktynki trzewiczkowe z klasztoru na Świętej Katarzynie, znajomi i koleżanki. Obecność przy niej, każde miłe słowo, pamięć były formą wdzięczności za dobro, którego doświadczyli od niej przez wszystkie lata. Choć pod koniec życia Helena bardzo cierpiała, pozostała pogodna i serdeczna. Kochała słuchać Chopina i na dźwięk jego muzyki uśmiechała się.
- Była naszym aniołem - opowiada dyrektor Izabela Łęska-Baranowicz. Helena Przedrzymirska-Malinowska zmarła w wieku 92 lat - 28 grudnia 2007 r. Jej ciało spoczęło na Cmentarzu Starym w Kielcach. Z rodziną i najbliższymi żegnało ją środowisko lekarskie, przyjaciele, kapłani, przedstawiciele zgromadzeń zakonnych, którym starała się służyć całe życie.
- Była nieocenionym człowiekiem, dobrym i uczciwym. Dzisiaj wielu osobom trudno byłoby zrozumieć tak bezinteresowną służbę - mówi Teresa Wójcik.
W następnym numerze sylwetka śp. ks. Edwarda Panka, duszpasterza akademickiego, działacza Biskupiego Komietetu Pomocy Potrzebującym