Reklama

60 lat temu

Pierwsza wojenna tułaczka

Niedziela Ogólnopolska 37/1999

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Jest nas coraz mniej, nas, świadków apokaliptycznych wydarzeń, jakie spadły na świat sześćdziesiąt lat temu. Na żywo notowałem, by je ukazać w świetle przeżyć szarego uczestnika, młodego, 22-letniego zakonnika, brata szkolnego.
W lipcu 1939 r. znalazłem się w południowej Francji dla realizowania misji pedagogicznej i nauki języka francuskiego. Przed wyjazdem z Częstochowy zobowiązał mnie mój przełożony, bym koniecznie wrócił przed wybuchem wojny, której wszyscy się wtedy spodziewali. Nie myślałem, że to będzie tak trudne!
Opatrznościowo w uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej otrzymałem wizę powrotną przez Niemcy do Polski. W niedzielę 27 sierpnia 1939 r. znalazłem się w przygranicznym Strasburgu. Trafiłem na Mszę św. z kazaniem w języku niemieckim. Kapłan odczytał drżącym ze wzruszenia głosem apel Piusa XII, wzywający wszystkich rządzących do zachowania pokoju. Inaczej bowiem wszystko, co najgorsze, przyjdzie na świat... W habicie zakonnym przekroczyłem granicę. Nie było już pociągów bezpośrednich.
Na przygranicznej stacyjce urzędnik z wściekłością skontrolował mój paszport. Gwizdami powitali mnie przejeżdżający niemieccy żołnierze. Długo by trzeba opisywać moją podróż do Opola, a raczej - Opeln. Szczególnie zapamiętałem ich furię radości, gdy ukazała się gazeta z ogromnymi literami: "Ein Pakt mit Russland!". Ostatni wagon, jaki przekroczył granicę z Polską, z polskim orłem na lokomotywie, był właśnie ze mną i jakąś kobietą z Francji.
Mając w pamięci pospieszne przygotowania do wojny na terenie całych Niemiec, dotarłem wreszcie do Częstochowy, do naszego domu przy ul. Pułaskiego 71. Było to już przed świtem 30 sierpnia. Wszędzie stacjonowali żołnierze. Czy mogłem im mówić o gotowości wojennej dopiero co oglądanej? Gdy próbowałem, brano mnie za siewcę paniki. Na Jasnej Górze trwały gorące modły. Wieczorne nabożeństwo przed Szczytem - bez świateł z obawy przed nalotami. Stan trwogi. 1 września, pierwszy piątek miesiąca. Raniuteńko podczas modlitwy, a raczej w ciszy modlitewnego rozmyślania, rozlega się złowieszczy głos alarmu: WOJNA! Gdy wychodziliśmy na Mszę św. do salezjanów przy ul. Sobieskiego, nasi żołnierze pospiesznie ruszali na front. Poklękali przed nami, prosząc o błogosławieństwo. Pozdejmowaliśmy swoje medaliki, by im je ofiarować z zapewnieniem o modlitwie. Z dala huczały armaty. Wzmagał się okrutny tumult śmiercionośny.
Wieczorne nabożeństwo na błoniach jasnogórskich - to suplikacje i łzy. Kapłan mówił o licznych mogiłach obrońców Ojczyzny. Ulicą św. Augustyna, od strony kościoła św. Barbary, ciągnęły tysiące uciekinierów. Byle dalej na wschód! Tam ratunek? Trudno orzec, co skłoniło przełożonego wspólnoty braci, brata Gabriela, do podjęcia decyzji ewakuacyjnej. W każdym razie jej efekt okazał się ostatecznie opatrznościowy. Na miejscu pozostali tylko brat Hubert, wówczas 62-letni, brat Nazariusz, rodzony brat autora tych wspomnień, człowiek schorowany, a także nasz ojciec, wówczas 76-letni. Reszta, cała szóstka, ruszyła w niepewną drogę, drogę pełną przygód. Pierwsza spotkała nas już po przejściu kilku kilometrów w kierunku pobliskiego Olsztyna. Osobliwą grupę zakonników dostrzegły trzy samoloty. Ledwie zdążyliśmy się rozbiec, spadły skierowane na nas trzy bomby. Szok! Jeden z naszej szóstki, były żołnierz Bitwy Warszawskiej roku 1920, nie wytrzymał nerwowo. Opuścił tę wspólnotę - na kilka lat. Inni szli dalej z większą czujnością.
W niedzielę przed południem dotarliśmy do Podlesia, gdzie miał być odpust św. Idziego. Wojna przekreśliła te plany. Pusto w pięknym drewnianym kościele. Ledwie zdołaliśmy namówić sędziwego proboszcza, aby nam chociaż udzielił Komunii św. Zaprosił nas potem do "odpustowego" stołu. Wtedy jednak ktoś doniósł, że w pobliskiej wsi zatrzymał się niemiecki czołg, że Koniecpol już zajęty. Po takich wiadomościach, mimo głodu, nic przełknąć się nie dało.
W dalszej wędrówce dotarliśmy do Maluszyna, gdzie rodzina młynarzy przyjęła nas nader gościnnie, a potem przez lasy, piachy do Radoszyc i wreszcie do Końskich. Po drodze spotykaliśmy naszych żołnierzy, duchowo załamanych. W lesie pod Końskimi znaczne oddziały były jeszcze w zwartym szyku. Tu czekała nas gorzka przygoda. Zostaliśmy podczas południowego spoczynku we wtorek 5 września posądzeni o szpiegostwo i oskarżeni, że to my kierowaliśmy bombardowaniem Końskich. Nie pomogły dokumenty ani wyjaśnienia. Jeszcze tylko wojskowa żandarmeria miała potwierdzić wyrok, wyrok śmierci. Wtedy pozostała nam tylko modlitwa różańcowa. I zdarzył się cud. Spośród śpiących żołnierzy obudził się pan Tomasz Poros, jeszcze żyjący częstochowianin, który przed wojną stroił u nas pianino. Widząc, co się dzieje, zawołał: "Przecież to bracia szkolni z Częstochowy!". Potęga modlitwy!
W dalszej drodze jesteśmy świadkami wojennej katastrofy: pożoga, trupy, sterczące kominy dawnych domostw. Idziemy znów lasami w towarzystwie żołnierzy. Mijamy spalony Zwoleń. Przed świtem w wilgotnej mgle dochodzimy do mostu nad Wisłą w Puławach. Ledwie można przejść przez uszkodzony most. Przykro patrzeć na płonący kościół, na końskie trupy, na zwęglone wozy. Trzeba stąd uciekać! Ale i za miastem czyhało niebezpieczeństwo. Myśliwskie samoloty zniżały się i siekły z karabinów maszynowych do uciekających. Na szczęście rosły przy drodze grube drzewa, za którymi można się było kryć. Zrządzeniem Opatrzności, mimo tylu zagrożeń, cała piątka braci znowu się spotkała w piątek 8 września, w święto Narodzenia Matki Bożej, w Kurowie. Upragniony odpoczynek przerwało bombardowanie. Z ledwością przebrnęli bracia przez rynek i przez rzeczkę, by iść w kierunku Markowa... Zanotowałem wzruszający moment: Jakiś gospodarz dostrzegł naszą wspólnotę, wyszedł na środek drogi i wymownym gestem zaprosił do siebie.
Kolejnym etapem był Lublin. Można się tu było u pewnego kapłana wymyć, odświeżyć. W pobliżu katedry inny z księży (w przyszłości męczennik) urządził "Kuchnię dla uchodźców". Tam właśnie po śniadaniu ów mąż Boży ostrzegł, że zbliża się bombardowanie. Udzielił absolucji generalnej i zachęcił do spokojnego zejścia do piwnic. Na szczęście uderzyła w ten dom bomba zapalająca. Wszyscy przeżyli, wielu zaufało modlitwie. Po nieudanych próbach jazdy pociągiem do Lwowa tłumy uchodźców ruszyły na wschód razem z wojskiem. Wtedy można było się przekonać o możliwości spania w marszu. Wreszcie sił zabrakło. W Kaźmierówce zobaczyłem przedszkole czy też dom dziecka. Wszedłem przez okno i momentalnie zasnąłem. Znów znak Opatrzności: Rano, gdy obudził nas pisk maluchów, okazało się, że cała piątka braci, wbrew wszelkim przypuszczeniom, znalazła się w komplecie. Ruszyliśmy dalej. Czy to możliwe? Gdy w pobliżu Tyszowiec myliśmy nogi w rzeczce, brat Gabriel pokazał obrzękłe nogi i powiedział: "Matka Boska cud zrobi, bo ja już dalej nie pójdę". Cud się stał. Ktoś nas dostrzegł i poinformował księdza proboszcza Edwarda Kołszuta. Ten gorliwy czciciel Królowej Różańcowej wziął nas na plebanię. Było to 14 września, w wigilię Matki Bożej Bolesnej.
Rezygnuję z relacji o pobycie u tego kapłana na terenie zamieszkałym nie tylko przez Polaków. Tam właśnie padł grom! 17 września wkroczyli krasnoarmiejcy. Brat Gabriel pozostał, a my, młodsi, ruszyliśmy w drogę powrotną do Częstochowy. Ks. Kołszut mniemał, że w Turkowicach będziemy przydatni jako wychowawcy w tamtejszym domu dziecka. Okazało się to niemożliwe. Tam właśnie spotkaliśmy "pana inspektora" Jana Dobraczyńskiego, który w swojej książce pisze o naszym wspólnym wędrowaniu.
W drodze zachorował na tyfus brat Bonawentura. Z ledwością udało się go zostawić w szpitalu w Zamościu. Wraz z bratem Janem wróciliśmy do Częstochowy, gdzie czekała na nas wieść Hiobowa: brat Hubert, brat Nazariusz Rybicki oraz jego i mój ojciec 8 września zostali przez hitlerowców zamordowani. Nie wiem, czy będzie ciąg dalszy tego wspomnienia...

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Podziel się:

Oceń:

1999-12-31 00:00

Wybrane dla Ciebie

Święty Jan Nepomucen

Niedziela podlaska 20/2001

Św. Jan Nepomucen z kościoła w Lutczy

Arkadiusz Bednarczyk

Św. Jan Nepomucen z kościoła w Lutczy

Więcej ...

Zmarł ks. prałat Mirosław Ratajczak

2024-05-22 10:43
ks. prałat Mirosław Ratajczak

archiwum Niedzieli

ks. prałat Mirosław Ratajczak

21 maja 2024 roku zmarł ks. prałat Mirosław Ratajczak. Kapłan ten odszedł do wieczności w wieku 80 lat życia i 57 lat kapłaństwa.

Więcej ...

Zmiany kapłanów 2024 r.

2024-05-22 15:45

Karol Porwich/Niedziela

Więcej ...

Reklama

Najpopularniejsze

Religijność Polaków: Powolny spadek deklaracji wiary,...

Kościół

Religijność Polaków: Powolny spadek deklaracji wiary,...

Zmarła śp. Teresa Nykiel - mama biskupa nominata...

Kościół

Zmarła śp. Teresa Nykiel - mama biskupa nominata...

22 maja: wspomnienie św. Rity – patronki trudnych spraw

Święci i błogosławieni

22 maja: wspomnienie św. Rity – patronki trudnych spraw

Franciszek wyjaśnia: zezwoliłem na błogosławieństwo...

Kościół

Franciszek wyjaśnia: zezwoliłem na błogosławieństwo...

Zgorszenie w Warszawie. Tęczowe

Kościół

Zgorszenie w Warszawie. Tęczowe "nabożeństwo" z...

Nowenna do Ducha Świętego

Wiara

Nowenna do Ducha Świętego

#NiezbędnikMaryjny: Litania Loretańska - wezwania

Wiara

#NiezbędnikMaryjny: Litania Loretańska - wezwania

Moc Ducha w Kościele

Wiara

Moc Ducha w Kościele

Kard. Ryś: neutralność religijna polega na wspieraniu...

Kościół

Kard. Ryś: neutralność religijna polega na wspieraniu...