Wchodząc po krętych schodach na piętro, pan Karol dostawał lekkiej
zadyszki. Starość nie radość - sam do siebie mawiał, choć do starości
daleko mu było. Miesiąc temu skończył czterdzieści dwa lata i w mundurze
oficera Wojska Polskiego prezentował się okazale. Był wysoki, postawny
i po wojskowemu prosty jak trzcina. Czapka, szabla i rękawiczki dodawały
mu szyku. Wąs i binokle - atrybuty powagi - nie umniejszały łagodności
malującej się na jego twarzy. Dokładnie wytarł buty, mimo że było
sucho, a naciskając mosiężną klamkę przy ciężkich drzwiach, strzepnął
rękawiczkami odrobinę kurzu. Gdy wszedł do środka, drzwi nie zaskrzypiały.
Musiały być dobrze naoliwione. Zdjął czapkę, odpasał szablę i wraz
z rękawiczkami położył na miejscu. Po czym sięgnął do wiszącej przy
drzwiach kropielnicy, a zamoczywszy dwa palce, przeżegnał się powoli
i wyraźnie. Stał tak przez krótką chwilę, aż z sąsiedniego pokoju
rozległo się wypowiedziane cichym głosem pytanie:
- Karolu, czy to ty?
- Tak - odparł również cicho.
Na palcach podszedł do progu i delikatnie odsunąwszy drzwi,
spojrzał do środka. Jego żona stała pochylona nad łóżeczkiem, w którym
leżało dziecko, roczny chłopczyk. Dzieciak miał regularne rysy, z
buzi biło zdrowie, spał mocno i spokojnie. Na twarzy oficera pojawił
się uśmiech. Matka odsunęła nieco kołderkę, odkrywając nóżki chłopca.
- Loluś przed chwilą zasnął - powiedziała półgłosem.
- To dobrze - odparł mąż. - Trzeba otworzyć okno. Parno
dziś.
Żona wyprostowała się. Była szczupła, niewysoka, pogodna.
Gdy spoglądała raz na męża, raz na dziecko jej oczy błyszczały.
- Jak ty o wszystkim myślisz, Karolu...
Oficer podszedł cicho do okna i otworzył je, wyjrzał na
podwórko wąskie i mroczne niby wysoki tunel utworzony przez ściany
sąsiadujących ze sobą kamienic. Tuż pod oknem ciągnął się krużganek,
a z dachu opadała wąska rynna.
Zaciągnął firankę, aby muchy nie wlatywały do pokoju, i
spojrzawszy raz jeszcze na śpiącego synka, wrócił do kuchni.
Żona krzątała się przy kaflowym piecu, nastawiając obiad.
Oficer usiadł za stołem i zapytał:
- A gdzie Mundek?
- Ach, poszedł pograć z kolegami w piłkę...
- Czy zajmował się Lolusiem?
- Tak, z rana woził go w wózku koło kościoła. Potem zrobił
zakupy.
- Znakomicie. A co dziś mamy na obiad?
- Zupę pomidorową i pierogi z jagodami, twoje ulubione potrawy.
- Dogadzasz mi... - rzekł, sięgając po gazetę.
Obiad jedli w trójkę, bowiem starszy syn, piętnastoletni
Edmund, wrócił na czas. Był młodzieńcem dobrze zbudowanym, pogodnym
i opanowanym. Z twarzy bardziej przypominał ojca.
Przed posiłkiem "pater familias" odmówił na głos
krótką modlitwę. Jedli w milczeniu. W sąsiednim pokoju Loluś ciągle
spał.
Po obiedzie, gdy wspólnie posprzątali i pozmywali naczynia,
nastąpiła chwila błogiego odpoczynku. Pani domu usiadła z ręczną
robótką na ganku, Mundek położył się z książką, zaś oficer, po krótkiej
drzemce, najpierw zajrzał do śpiącego synka, a potem wszedł do ostatniego
pokoju. Stanął przy oknie, które wychodziło wprost na południową
ścianę kościoła parafialnego. Tylko wąska jezdnia dzieliła kościół
od domu. Na ścianie świątyni znajdował się duży zegar słoneczny z
napisem: "Czas ucieka, wieczność czeka". Po raz nie wiadomo
który spojrzał na zegar i bezgłośnie powtórzył treść maksymy. Czas
- to był punkt wyjścia do głębszych rozważań. Jako człowiek stateczny
i głęboko religijny zdawał sobie sprawę z mądrości i ważności tych
słów. Jednak nie analizował ich w sposób filozoficzny, bo nie miał
do tego odpowiedniego przygotowania. Czuł po prostu wewnętrzną potrzebę
myślenia o czasie, a nade wszystko o pożytecznym wykorzystywaniu
go. Starał się nie marnować ani jednej chwili swego życia, a wszystko,
co robił, pragnął robić dobrze. Taki już był. Od dzieciństwa nauczył
się wymagać od siebie samego jak najwięcej. Czy mu się to udawało?
Nie był pewien, bo podczas rachunku sumienia zawsze budziły się w
nim nowe wątpliwości.
Środowisko wojskowe, w którym się obracał, nie było łatwe,
zdarzały się konflikty, należało podejmować decyzje... Wprawdzie
pracował w Rejonowej Komendzie Uzupełnień, ale wojsko to wojsko,
na całym świecie jest jednakowe - na zewnątrz romantyczne, a w środku
brutalne. Pan porucznik Karol Wojtyła był człowiekiem łagodnym i
wrażliwym, nie bardzo pasującym do armii. Ale skoro trafił do wojska,
już w nim pozostał. W młodości, w Lipniku, gdzie się urodził, uczono
go na krawca. Armia, najpierw austriacka, a następnie polska, mimo
wszystko dała mu szanse. Jako oficer, zarabiał nie najgorzej, zdołał
utrzymać rodzinę na pewnym poziomie. Liczył się również w społeczności
miasta Wadowic; był oficerem Wojska Polskiego, a więc kimś. Miał
otwarty wstęp do "towarzystwa" i do lepszych domów, z którego
to uprawnienia raczej nie korzystał. Skupiał się na swej pracy i
życiu domowym. Jak tylko mógł, pomagał żonie, a synów postanowił
wychować "na ludzi". Córeczkę, niestety, Bóg mu zabrał...
Porucznik Wojtyła spojrzał w górę, gdzie ponad zegarem słonecznym
widniała kopulasta wieża kościoła ostro rysująca się na tle błękitnego
nieba.
"Bóg dał, Bóg wziął..." - wyszeptał.
Po południu na ganku było jeszcze sporo słońca i pani Emilia
Wojtyłowa przesunęła się wraz z krzesłem w cień. Od czasu do czasu
zerkała przez uchylone okno do pokoju, w którym spał Loluś. Gdy zegar
na wieży kościelnej wybił godzinę drugą, chłopczyk poruszył się,
ale spał dalej. Pani Emilia odłożyła ręczną robótkę na kolana i również
zamknęła oczy. Nawet się nie zdrzemnęła, tylko w takiej pozycji rozmyślała.
Dobrze jej teraz było, najbliższych miała wokół siebie, polubiła
też Wadowice, domy, sklepy, sąsiadki... W małym miasteczku żyło się
łatwiej niż w Krakowie. Wszędzie było blisko, a zieleni, drzew i
kwiatów nie brakowało. Pani Emilia kochała przyrodę; z wielką przyjemnością
wraz z mężem i chłopcami chodziła na spacery po plantach rozciągających
się poniżej kościoła i rynku albo w kierunku Skawy, dokąd szło się
ulicą 3 Maja pośród majestatycznych, starych lip. Nieraz szli jeszcze
dalej, najpierw ulicą Karmelicką, a potem Aleją Wolności do parku
miejskiego, gdzie rosło tyle pięknych, egzotycznych drzew i krzewów.
Każdy dłuższy spacer rekompensował jej surowość otoczenia na ulicy
Kościelnej. Kamienica żydowskiej rodziny Bałamuthów, gdzie mieszkali,
była raczej ponura. Mury, gzymsy i schody były ciężkie, a podwórko
szczupłe i w dodatku ze śmietnikiem... Nic więc dziwnego, że pani
Emilia starała się jak najwięcej obcować z przyrodą.
Często odwiedzała sąsiadkę mieszkającą naprzeciwko, po drugiej
stronie ulicy Kościelnej. Tam podwórko było większe, rosły drzewa,
a na środku stała studnia szczelnie przykryta deskami. Obok tej studni
chętnie siadała i rozmawiała z panią Heleną Szczepańską, nauczycielką
z zawodu i powołania. Nieraz przychodziła druga sąsiadka, panna Janina
Kuźniarowiczówna, i wtedy mogły pogawędzić sobie solidnie. Loluś
w wózku przeważnie spał, a gdy się obudził, sąsiadki chętnie nosiły
go na rękach. A pogadać było o czym. Rozmowna była zwłaszcza panna
Janina, trzpiotowata, zielonooka szatynka. Pięknie opowiadała o amatorskich
przedstawieniach wystawianych na scenach "Czytelni Mieszczańskiej&
quot; i "Sokoła", w których także ona występowała.
- Z pani prawdziwa aktorka, pani Jasiu... - powiedziała
raz pani Emilia, wysłuchawszy relacji o sztuce Ułani Księcia Józefa.
- Dziękuję za komplement, pani Emilio. To ładnie z pani
strony.
- Państwo bywacie w teatrze? - zapytała pani Helena.
- Nieczęsto, czasu brak i w ogóle...
Z czasem może nie było tak kiepsko, ale pan Wojtyła należał
do domatorów.
- Trzeba wybrać się na przedstawienie, pani Emilio - dodała
panna Kuźniarowiczówna. - Mundzio popilnuje Lolusia. Może postaram
się o bilety dla państwa.
- Bardzo dziękuję. Uzgodnię z mężem.
Wybrali się do "Czytelni Mieszczańskiej", kiedy
teatr pana Kotlarczyka wystawiał Cud nad Wisłą. Przedstawienie było
bardzo na czasie, bowiem wydarzenia sprzed roku wszyscy dobrze pamiętali.
W straszliwej wojnie polsko-bolszewickiej brała udział także wadowicka &
quot;dwunastka". Wielu chłopców zginęło. Niektórych pani Emilia
znała osobiście, bywali u męża.
Państwo Wojtyłowie żyli w najlepszej zgodzie z wszystkimi
sąsiadami. Na dole prowadził zakład introligatorski pan Adolf Zadora,
człowiek niezwykle miły i uczynny. A jak pięknie oprawiał książki!
Mąż dał do oprawy Biblię w tłumaczeniu ks. Wujka, prezent dla Mundka
w dniu jego czternastych urodzin. Z egzemplarza będącego w nie najlepszym
stanie mistrz Zadora zrobił małe arcydzieło bibliofilskie. Książkę
oprawił w skórę i wygrawerował złote napisy. "Przetrwa sto albo
dwieście lat" - powiedział. Syn introligatora, Franuś, też przychodził
do Wojtyłów i bawił się z Lolusiem.
Fotograf, pan Franciszek Łopatecki, zrobił im kilka zdjęć
rodzinnych, zaś Iser Lauber, właściciel sklepu bławatnego, zawsze
grzecznie się kłaniał: "Moje uszanowanie, pani Wojtyłowa! Padam
do nóżek, pani Wojtyłowa!...".
Chiel Bałamuth miał również sklep w swej kamienicy, ale
od strony rynku. Sprzedawał radia, rowery, wieczne pióra, a nawet
broń palną i naboje. Dla lokatorów był uprzejmy, byle tylko czynsz
przekazywali regularnie.
W domu obok pani Szczepańskiej mieszkał na piętrze poważny
prawnik, dr Jan Moskała, zaś na parterze prowadził jadłodajnię pan
Alojzy Banaś.
Sprawunki pani Emilia załatwiała najczęściej w sklepach
na Rynku. Handlem zajmowali się przeważnie Żydzi. Podobnie było na
terenie parafii Biała, w jej rodzinnych stronach. Do Rynku miała
zaledwie parę kroków, a odwiedzanie sklepów sprawiało jej przyjemność.
Wszystko kupowała ostrożnie, z pełnym namysłem.
Nigdy nie pozwalała sobie na lekkomyślne wydawanie pieniędzy,
tego nauczyli ją rodzice i mąż. Cięższe torby lub pakunki pomagał
jej nosić Mundek, bo mężowi w oficerskim mundurze nie wypadało taszczyć
zakupów. Zresztą Mundek miał krzepę. Pod tym względem wrodził się
w przodków ojca pochodzących z Czańca, silnych, barczystych mężczyzn.
Ciekawe, czy Loluś też będzie taki silny? Pani Emilia westchnęła.
Pan Karol do atletów nie należał, a ona, mój Boże, była słabowita
i wiotka jak osika drżąca na wietrze. Czasami miewała zawroty głowy
i robiło jej się duszno. Wówczas modliła się serdecznie, by Bóg dodał
jej sił, bo przecież musi jeszcze wiele lat swego życia poświęcić
chłopcom, zwłaszcza Lolusiowi...
Fragment książki Romana Antoniego Gajczaka pt. "Chłopiec z ulicy Kościelnej i inne opowiadania", wydanej nakładem Michalineum, 1992 r.
Pomóż w rozwoju naszego portalu