WACŁAW GRZYBOWSKI: - Pan, jako sąsiad Karola Wojtyły, z pewnością mógł go spotykać na co dzień...
EUGENIUSZ MRÓZ: - Byłem kolegą i sąsiadem Lolka, dlatego często go odwiedzałem. Bardzo chętnie przyjmował u siebie kolegów, dzieląc z nimi czas zabaw i służąc wszelką pomocą. Często widziałem jego ojca przy zwykłych domowych zajęciach: przy praniu, gotowaniu, sprzątaniu, cerowaniu. Dawne mundury wojskowe przerabiał na ubrania dla Lolka, bo przecież trudno było związać koniec z końcem żyjąc tylko ze skromnej emerytury wojskowej. Nie wiem dokładnie ile wynosiła, ale przeciętna emerytura zbliżona była do średniego zarobku nauczyciela, czyli ok. 200 zł. Ponieważ studia Edmunda, a potem nauka Lolka pochłaniały pokaźną sumę, ich matka, mimo słabego zdrowia, dorabiała szyciem.
- Jak wyglądał powszedni dzień Wojtyłów?
- Dzień Wojtyłów zaczynał się modlitwą. Lolek w drodze do szkoły wstępował do kościoła. Ulubionym jego miejscem modlitwy była kaplica Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Tam zachodził również wracając ze szkoły. Razem śpiewaliśmy często Nieszpory, które bardzo lubiliśmy, a Lolek miał wspaniały głos, metaliczny, dźwięczny, podobnie jak jego ojciec. Było nas więc słychać na cały kościół. Trzeba powiedzieć, że senior Wojtyła miał wpojoną dyscyplinę wojskową i każdy ich dzień musiał mieć swój porządek. Był czas na modlitwę, na naukę, na zabawę, na spacer. Śniadania i kolacje Wojtyłowie robili sami, obiady natomiast jadali w jadłodajni Marii i Alojzego Banasiów naprzeciw naszego domu. Ich ulubionym daniem były pierogi ruskie. Często spacerowali razem po rynku, wypuszczali się też na wycieczki w okolice Wadowic. Ojciec zaszczepił Lolkowi zamiłowanie do turystyki. W soboty i niedziele wybierali się na wędrówki w pobliskie góry, bo Wadowice leżą nad Skawą u stóp Beskidu Małego; często im towarzyszyłem.
- Czy pamięta Pan jakieś konkretne wydarzenie z tych wycieczek?
- Chodziliśmy nie tylko po Beskidzie Małym, ale w czasie wakacji zapuszczaliśmy się w dalsze rejony, w Pieniny, Tatry itp. Przed wojną, w lipcu bądź sierpniu, obchodzono Święto Gór. W tym czasie wybraliśmy się pewnego razu do Zakopanego w trójkę, z Karolem Wojtyłą seniorem - bo ojciec Lolka też miał na imię Karol. Zamieszkaliśmy w skromnym pensjonacie. Urządziliśmy m.in. wyprawę na Giewont. Byliśmy na Czerwonych Wierchach, do szczytu pozostało już niewiele drogi, gdy nagle zaskoczyła nas mgła. Ojciec Lolka szedł na przodzie i nagle zniknął nam z oczu, jakby rozpłynął się we mgle. Zaczęliśmy go wołać, lecz nie było żadnego odzewu. Lolek zasmucił się, był niemal zrozpaczony. Padł na kolana, na kamienie, i zaczął się żarliwie modlić. Również i ja towarzyszyłem mu w tej modlitwie. Mgła zaczęła ustępować i powoli zeszliśmy do Zakopanego, zmartwieni, niepewni, co to się mogło z jego ojcem stać. W końcu okazało się, że pan Wojtyła wyprzedził nas i czekał w pensjonacie z trzema szklankami gorącej herbaty.
- Jak Pan sądzi, czy w czasie tej górskiej przygody młody Karol Wojtyła mógł bać się, iż stracił ostatnią bliską osobę?
- Myślę, że tak. Na pewno taki niepokój mógł przeżywać. Wydarzenie to miało miejsce w 1936 r., czyli cztery lata po śmierci Edmunda, jego starszego brata. W pewnym sensie jakimś antidotum na te osobiste tragedie był właśnie kontakt z naturą, która zbliżała go do Boga.
- Czyli lekiem na utratę najbliższych była dla młodego Wojtyły wiara?
- Z pewnością.
- Czy może Pan powiedzieć, w jaki sposób dziewięcioletni Karol przeżył śmierć matki?
- Powodem jej śmierci była przede wszystkim niewydolność serca i nerek...
- Przepraszam, że przerywam, ale czy sytuacja materialna rodziny mogła mieć wpływ na pogorszenie się zdrowia pani Wojtyłowej?
- Nie sądzę. Wojtyłowie prowadzili skromne życie,
pozbawione luksusów, ale nie żyli w biedzie. To, co zarobił ojciec
Lolka, w zasadzie wystarczało im na zaspokojenie skromnych potrzeb
materialnych. Tak więc nie sądzę, żeby niedostatek mógł być powodem
choroby i przedwczesnej śmierci matki Lolka. Kiedy pani Emilia zmarła,
Lolek był w szkole. Chodził wtedy do trzeciej klasy. Wydarzenie to
znam z innych relacji. Jego ojciec poprosił nauczycielkę, panią Burghardtową,
żeby przekazała Lolkowi tę smutną wiadomość. Gdy ją usłyszał, zatroskał
się bardzo, ale zniósł to dzielnie. Już wtedy widać było, że poddaje
się woli Bożej. Znamienne są jego późniejsze słowa po śmierci brata,
które usłyszała pani Szczepańska, przyjaciółka matki Lolka, wspaniała
kobieta - korespondowałem z nią przez wiele lat już po wyborze Karola
Wojtyły na Papieża. Więc, gdy spotkała go w bramie zasmuconego, próbowała
go pocieszyć, Lolek odpowiedział jej: "Taka, widać, była wola Boga..."
.
Obecnie piszę wspomnienia i wiele miejsca poświęcam tacie
i mamie Lolka. Przecież dla Ojca Świętego są oni kimś bardzo ważnym.
Wiem, że nie rozstaje się on ze zdjęciem, na którym matka przytula
go do siebie. Swojej matce poświęcił również jeden z wierszy. Genezą
przyjęcia przez Ojca Świętego dewizy "Totus Tuus" jest rozstanie
z własną matką. Bardzo głęboko i boleśnie to przeżył i właśnie w
Matce Bożej znalazł promieniowanie macierzyńskiej miłości.
CDN.
Pomóż w rozwoju naszego portalu