Na ziemi amerykańskiej
Reklama
Uczucie nierealności musi towarzyszyć każdemu Europejczykowi, który pierwszy raz stawia stopę na amerykańskiej ziemi. Wszystko tu jest "big" - wielkie, olbrzymie, monstrualne. Lotnisko, na którym wyjścia
oznaczone są niemal wszystkimi literami alfabetu; drogi przecinające się gęstą siatką ulic aż po horyzont; wieżowce zahaczające dachami o pułap chmur; rozległe, przysadziste centra handlowe, gwarne i
rojne od świtu po późną noc.
Dominuje uczucie pośpiechu i zaabsorbowania. Wszyscy ludzie mają tu zawsze dużo pracy, pękający od umówionych spotkań kalendarz, jakieś niezmiernie ważne dla ich przyszłości zajęcia, i tak się składa,
że właśnie muszą gdzieś pędzić lub są już spóźnieni. A mimo to, gdy w sobotni wieczór po raz pierwszy wkraczam do amerykańskiego kościoła, zdumiewa mnie widok setek ludzi w różnym wieku. Przyszli na Gorzkie
żale. Myślę o Polsce, w której na popołudniowych nabożeństwach w tygodniu zajętych jest raptem kilka ławek. W inny dzień odwiedzam Down Town - wizytówkę Chicago i biznesowe centrum miasta. Wokół rozchodzi
się zapach pieniędzy, władzy i pewności siebie. W jednej z tych wież Babel - lekkiej konstrukcji ze szkła i niklu, sięgającej chmur - zauważam kaplicę, a w niej stojących i klęczących zamyślonych ludzi.
Po odzieniu poznaję, że to urzędnicy, biznesmeni, bankowcy okolicznych potężnych instytucji finansowych. W kilku dłoniach różańce. Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nie dałabym wiary... Ktoś mówi
mi, że to widok powszedni o tej porze dnia. I dziwi się mojemu zdumieniu. Ale taka jest chyba Ameryka. Niejednoznaczna, trudna do zdefiniowania, umykająca łatwym ocenom, etykietkom, bo z jednej strony
jest kult pieniądza posunięty do przesady, do jakiegoś obłędu, a z drugiej - tęsknota za Bogiem, poszukiwanie z Nim kontaktu, modlitwa towarzysząca ludziom w codziennych zajęciach i to charakterystyczne,
jakże częste w Ameryce zapewnienie: "Będziemy się za ciebie modlić".
Niedziela. Polskie Msze św. odprawia się w Chicago w około 50 kościołach. U św. Jana de Brébeuf w Niles zajęte są wszystkie z ponad 1000 miejsc, u Pięciu Braci Męczenników - drugie tyle. Do kościoła
św. Ferdynanda przychodzi 4 tys. Polaków, a w parafii św. Konstancji odprawia się dodatkowe Msze św. w śródmiejskiej kaplicy. Kościół św. Jacka na osławionym polskim Jackowie pęka w szwach na każdej Mszy
św. U św. Kamila górale w każdą niedzielę śpiewają rzewnie stare kościelne pieśni, a u Cystersów w Willow Springs policja zatrzymuje ruch na szybkiej Archer Ave., gdy kończy się polska Msza św., bo inaczej
lud Boży zakłóca płynność ruchu na autostradzie. Tłok panuje w kościołach Jezuitów na Irwing Park, u św. Rozalii, gdzie od ubiegłego roku posługują paulini, u św. Stanisława Biskupa, u św. Jakuba przy
Fulerton. Lista jest długa...
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Parafie
Parafie idą za wiernymi. U Pięciu Braci Męczenników ks. Marek opowiada nam, że ta niegdyś "etniczna" - jak mawia się w Ameryce - czyli polska parafia w mgnieniu oka przestała być typowo polska. Polacy
wyprowadzili się na północ. Ich miejsce zajął "żywioł meksykański". To także określenie amerykańskie, mające obrazować skalę i tempo migracji ludności. W przypadku parafii Pięciu Braci Męczenników proces
ten trwał niecałe dwa lata. Jakby nagle zapanowała w okolicy jakaś zakaźna choroba - próbuje tłumaczyć ks. Marek.
W mieście łatwo znaleźć opustoszałe świątynie - np. św. Jana Bożego czy Najświętszego Serca Jezusa. Odeszli stąd katolicy, za nimi poszli kapłani. Chicago nie zna jednak próżni. Gdy znika jedna parafia,
oznacza to, że gdzieś w innym miejscu powstaje druga.
Msze św. odprawiane są także w prywatnych domach. Ktoś np. dostał lub kupił figurę czy obraz, zawiesił w salonie, poprosił kapłana o sprawowanie Eucharystii, a przyjaciół - o uczestnictwo. Czasem
gospodarzami takich domowych kościołów są ludzie starsi i niepełnosprawni. Czasem wręcz przeciwnie. Nie ma reguł. Gdy Tolek Pianko odstąpił dziennikarzom Niedzieli część swojego domu na "office", czyli
biuro, uznał za konieczne, by część pomieszczenia przeznaczyć na kaplicę. Dlaczego? Bo kupując dom, znalazł na strychu niewielki kościelny dzwon. Potraktował to jako znak...
Amerykański debiut "Niedzieli"
Inicjatywa Niedzieli, by dla Polonii amerykańskiej wydawać dodatek poświęcony wyłącznie ich sprawom, spotyka się z wielkim zainteresowaniem. Redaktor Dziennika Związkowego żartuje, że miasto aż huczy od domysłów. Pojawienie się nowego tytułu ekscytuje ludzi. Kto, jak, gdzie, kiedy? Chociaż Niedziela jest obecna za oceanem od 10 lat, inicjatywa chicagowska traktowana jest z ciekawością nie tylko przez Polaków. Redaktor odpowiedzialny za edycję chicagowską - ks. Adam Galek, człowiek energiczny, pomysłowy, o niespożytej energii, musi odpowiadać na dziesiątki pytań, przekonywać, tłumaczyć, zainteresować inicjatywą. Zapraszają nas obaj księża biskupi polskiego pochodzenia - bp Jakubowski i bp Paprocki, odwiedzamy polskich kapłanów, parafie, seminarium, instytucje polonijne, redakcje gazet, rozgłośnie radiowe. Wszędzie nas pełno. Pionierski numer zamawiany jest więc w potrójnej ilości. I w dwa dni po dostarczeniu tygodnika do parafii odzywają się głosy domagające się dowiezienia kolejnych paczek Niedzieli. Problem polega jednak na tym, że więcej nie ma... W najśmielszych marzeniach nie oczekiwaliśmy takiej reakcji. Niczym balsam na dusze działa na nas widok kolejki czytelników niecierpliwie oczekujących na swój egzemplarz. Oby tak dalej, myślimy uradowani i nieco stremowani ogromem pracy, która nas czeka.
Odległość
W Ameryce nie tyle ważne jest, by gęsto budować kościoły, ile by te miały pokaźne parkingi. Można powiedzieć, że byt parafii zależy od ilości miejsc parkingowych. W Ameryce bowiem samochód to drugi dom,
tam nawet odległość kilkuset metrów pokonuje się na czterech kółkach.
Dla przybysza z Polski amerykańskie określenie "blisko" może okazać się mylące. "Blisko" może oznaczać bowiem 40 min jazdy po bardzo szybkim i zatłoczonym "highwayu" (trasie szybkiego ruchu). Nikomu
nie należy życzyć "trafficu", czyli godzin szczytu, gdy drogę jak okiem sięgnąć blokuje korek z setek aut i dojechanie gdziekolwiek na czas staje się przedsięwzięciem nie do zrealizowania.
W ogromnym, liczącym 10 mln mieszkańców Chicago milionowa rzesza Polaków odnajduje się doskonale. Na każdym kroku spotyka się polskie sklepy, polskie księgarnie, polskie restauracje i bary, polskie
szkoły i, oczywiście, polskie kościoły. Jedna z większych ulic Chicago - Milwaukee nazywana jest Marszałkowską, tutaj nawet na bankach wiszą szyldy: "Mówimy po polsku". Tutejsi Polonusi rozlokowali się
w większości na południu i na północy miasta. Ukuto nawet powiedzonko, że "ci z południa pracują, a ci z północy bawią się". Istnieje bowiem przekonanie, iż na północy mieszkają ludzie bogatsi, mający
czas na celebrowanie swej polskości, na spotkania i fety z okazji różnych rocznic, natomiast na południu lokuje się obrotny ludek na dorobku. W rzeczywistości jest, oczywiście, różnie.