65 lat temu, dokładnie 22 maja 1958 roku, bp Paweł Socha przeżywał dzień swoich święceń kapłańskich. Ten dzień do dziś zachował się w pamięci naszego duszpasterza. Do kapłaństwa przygotowywał się w Zgromadzeniu Księży Misjonarzy św. Wincentego a Paulo.
- Emocje towarzyszące takiemu wydarzeniu są bardzo duże. Samo przygotowanie do niego trwało siedem lat, jeśli liczyć też czas nowicjatu – wspomina bp Socha. - Pół roku wcześniej składałem śluby wieczyste. Wtedy człowiek decydował się na to, że będzie wierny powołaniu wincentyńskiemu, czyli że będzie wyjeżdżał na misje. Wtedy była już szansa na wyjazd do Brazylii, do Stanów Zjednoczonych, chociaż nie wszystkie kraje misyjne były otwarte.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Natomiast jeśli chodzi o same święcenia kapłańskie, to przeżywaliśmy je bardzo głęboko. Arcybiskup Eugeniusz Baziak był już wtedy starszym kapłanem, więc odbyły się jednocześnie święcenia kandydatów z kilku zakonów. Była to dosyć duża grupa, z samego naszego zgromadzenia było nas trzynastu. Po święceniach było przyjęcie, radosne uroczystości, oczywiście z udziałem rodziny. I wreszcie same prymicje. Muszę powiedzieć, że mój tatuś na początku nie bardzo godził się na to, bym za przykładem starszego brata również szedł do seminarium. Jednak zaakceptował moją decyzję, a potem przy święceniach i uroczystościach prymicyjnych płakał z radości, że ma dwóch kapłanów. Tak się bowiem złożyło, że z bratem mieliśmy razem święcenia, mimo tego że on był starszy. W trakcie formacji seminaryjnej zachorował i musiał mieć roczną przerwę, a potem już trafił na mój kurs.
Dziś może się to wydawać niewiarygodne, ale pracę duszpasterską młody kapłan rozpoczął niemalże natychmiast. - Praktycznie zaraz po święceniach pojechaliśmy do Radomia. W obecnym kościele katedralnym szykowała się uroczystość Pierwszej Komunii świętej i potrzebni byli spowiednicy. I tak się stało, że tuż po święceniach spowiadałem dzieci pierwszokomunijne i ich rodziców. To było bardzo głębokie przeżycie, kiedy tak szybko zaangażowano nas w duszpasterstwo.
Wiara wyniesiona z domu
Nie da się przecenić tego, co dla rozwoju życia wiary może uczynić rodzinny dom, w którym Pan Bóg zawsze jest na pierwszym miejscu. Tak też było w rodzinie biskupa Pawła. Od najmłodszych lat obserwował wiarę swoich rodziców. - Mama była bardzo pobożna. Zawsze rano śpiewała Godzinki, jednocześnie sprzątając czy gotując. Więc budziliśmy się przy śpiewie Godzinek. To było takie pierwsze świadectwo wiary. Gdy byliśmy dziećmi, zawsze się z nami modliła. My po modlitwie kładliśmy się do łóżka, a mama dalej klęczała. Nie wiem, jak długo, po zasypialiśmy.
Reklama
Tato miał męską pobożność. Nie wyszedł w pole, jeśli nie przeżegnał się przed pracą. Wyjeżdżając w drogę, robił przed końmi batem znak krzyża. Dla nas to było bardzo znamienne – że wszystko było robione z Panem Bogiem. To była wiara – jak to się mówi – bardzo realna. W takim klimacie rośliśmy. Normalne było dla nas uczestniczenie w nabożeństwach majowych, w Drodze Krzyżowej, w Gorzkich Żalach. Jeśli nie można było pójść na nabożeństwo do kościoła, bo był straszny śnieg albo bardzo zimno, to modliliśmy się w domu. Mama z pamięci śpiewała Gorzkie Żale, a my z książeczki.
To pytanie nasuwa się właściwie samo: jak to możliwe, żeby spamiętać słowa tych wszystkich modlitw? - Ta dobra pamięć mamy brała się stąd, że w zaborze rosyjskim tylko najstarsze dziecko mogło skończyć całą szkołę, a młodsze – tylko dwie klasy. Dzieci chodziły do szkoły przez dwie zimy, żeby nauczyć się liczyć i pisać. Taki był tamten styl kształcenia, chodziło o to, żeby po prostu mieć niewolników. Stąd bardzo wielu ludzi nie miało umiejętności sprawnego czytania, więc przygotowując się do Pierwszej Komunii dzieci uczyły się modlitw i pieśni na pamięć. Tak też uczyła się moja mama. Z moim ojcem było inaczej, bo jako najstarsze dziecko ukończył wszystkie siedem klas.
Droga do powołania
Czy zatem powołanie do kapłaństwa przyszły biskup odkrył już jako dziecko? Okazuje się, że nie. - Decyzję o pójściu do wyższego seminarium podjąłem właściwie w ostatniej chwili. Najpierw uczyłem się w małym seminarium, ale wtedy jeszcze nie myślałem o kapłaństwie. Powołanie do kapłaństwa zacząłem odkrywać dopiero w okolicach matury. W mojej rodzinie, zwłaszcza dalszej, uważano raczej, że wystarczy, jeśli jeden syn pójdzie do wyższego seminarium, zostanie księdzem, a tą drogą poszedł już mój starszy brat. Ja jednak mimo wszystko zdecydowałem się rozpocząć studia seminaryjne.
Reklama
Do Zgromadzenia Księży Misjonarzy przyszły biskup wstąpił w 1951 roku. Tamtejsza formacja seminaryjna wyraźnie różniła się od tej, którą znamy dzisiaj. - Wtedy była inna struktura wykładów i wychowania. Dziś mamy styl posoborowy, gdzie akcentuje się kontakt z ludźmi. Dawne seminarium było raczej seminarium zamkniętym. My przecież nie wyjeżdżaliśmy na wakacje do swoich domów. Święta też spędzało się w seminarium. Nasze wakacje spędzaliśmy całą wspólnotą w Krzeszowicach. Było nas wtedy ponad dwustu. Mieliśmy boiska do piłki nożnej, do siatkówki, do tenisa. Robiliśmy wycieczki do różnych miejscowości, oczywiście pieszo, w sutannach. Trzeba przyznać, że wymagało to trochę siły fizycznej. Tak naprawdę do domu rodzinnego jechało się tylko na tydzień. Tamten dawny styl miał prowadzić do związania się z Bogiem, a dopiero potem pójścia do ludzi, jednak już nie z samym sobą, ale właśnie z Panem Bogiem.
Początki duszpasterskie
Chyba każdy kapłan doskonale pamięta swoją pierwszą parafię. Dla biskupa Pawła Sochy tym miejscem był Żagań. - Wtedy była tylko jedna parafia na całe to miasto. Na plebanii młodych księży było nas trzech i trzech księży starszych. Pamiętam klimat wspólnej modlitwy w kaplicy: modlitwy poranne, Anioł Pański przed obiadem, rozmyślania itd. Ponieważ parafia była wielka, prawie 20 tys. osób, pracy było też bardzo dużo. Miałem wtedy ponad 30 godzin katechezy, do Pierwszej Komunii świętej przygotowywałem ponad 170 dzieci. Było dużo spowiedzi. Na Boże Narodzenie mieliśmy około 90 chrztów. A kościół był zimny. Na szczęście dzięki ofiarom z prymicji mogłem sobie kupić ciepły kożuch. Praca była tak wyczerpująca, że dziekan na koniec roku kazał mojemu koledze kursowemu i mnie iść do szpitala na prześwietlenie. Musieliśmy to zrobić, ale okazało się, że jeszcze jakoś żyjemy – śmieje się duszpasterz.
Odpoczynek przy Panu Bogu
Do dzisiaj bp Socha znany jest ze swej pracowitości. Mówi się nawet, że jest tytanem pracy. Skąd czerpie do tego siłę? – Dawniej nie było właściwie dni wolnych, po prostu nie było takich zwyczajów. Dlatego ja też dzisiaj nie mam dni wolnych, nie umiem tak przeżywać swojego czasu. Proszę zauważyć, że w gospodarstwie też nie ma dni wolnych. Świątek, piątek – trzeba oporządzić, nakarmić itd.
Reklama
Lubię pracować, to mnie nie męczy. Czas odpoczynku to dla mnie sen, spacer, spotkanie z kolegami, a wyjazdy na wakacje to taki bardziej współczesny pomysł. Może wziął się stąd, że ludzie nie potrafią się cieszyć z pracy, praca jest dla nich czymś męczącym. Ale nawet odpoczynek staje się dziś męczący, ludzie wracają z urlopu i mówią, że są zmęczeni. Źle przeżywają ten odpoczynek – uważa duszpasterz. - Największym darem odpoczynku dla wierzącego człowieka jest przebywanie dłuższy czas z Panem Bogiem. Wtedy człowiek odzyskuje moc wewnętrzną. Wie, że ma przy sobie Kogoś wszechmocnego. I dlatego przestaje się lękać, jest wolny od różnych stresów. Pan Bóg go ochrania. Wtedy jest też łatwiej o zdrowie, kiedy nie ma tyle napięcia nerwowego. Tak żył choćby papież Jan Paweł II. Pracował przecież od rana do późnej nocy, a znajdował czas na adorację Najświętszego Sakramentu. Mówił, że tutaj odpoczywa. Bo sił nabiera się u Tego, który jest wszechmocny.
Dziś odpoczynek kojarzy się często z zabawą, taką zewnętrzną pozorną radością. Brakuje prawdziwych przyjaźni, serdecznych więzi. Myślę, że to człowieka męczy. Dzisiaj tyle mówi się o wypaleniu zawodowym. Jednak to wypalenie jest raczej duchowe. Człowiek traci sens tego, co robi. To właśnie jest najbardziej tragiczne. To osłabia siły i psychiczne, i fizyczne.
To jest dar
W naszej diecezji już niedługo odbędzie się uroczystość święceń kapłańskich. Czy jest jakaś rada, wskazówka, którą bp Paweł Socha może się podzielić z młodymi księżmi po 65. latach swojego kapłaństwa? - Zawsze każdemu młodemu księdzu, ale nie tylko, bo tak naprawdę każdemu kapłanowi, grozi to, by siebie samego stawiać na pierwszym miejscu. Łatwo poczuć się ważnym, kiedy ludzie nas chwalą, dziękują nam. Trzeba mieć do tego dystans. Jeżeli człowiek uwierzy w swoją wielkość, to koniec z nim. Ludzie chcą, żeby księża byli wspaniali, doskonali, życzą im tego, ale to jeszcze nie znaczy, że księża tacy są. Doskonały jest tylko Pan Jezus. Ale dojście do świadomości takiego stanu ciągłego niedosytu Boga i działania Boga przychodzi z wiekiem. Na to nie ma rady – mówi duszpasterz. I dodaje: - Kapłaństwo jest darem Boga, same święcenia są darem. Jeżeli neoprezbiter doceni ten dar, przyjmie go, będzie chciał go w sobie pogłębiać, to wtedy będzie tak jak trzeba.
Zapraszamy do obejrzenia fotografii ilustrujących różne momenty posługi biskupa Pawła Sochy.