Coraz więcej znaków, że także w Polsce politycy dominujących partii bardziej chcą wiarę włączać do swoich planów, niż kształtować swe plany według wiary. Czy jesteśmy przygotowani na uchwycenie tego zjawiska i właściwą jego ocenę? Mam wrażenie, że nie - że dominuje zachwyt, jeśli „ktoś liczący się” zechce zrobić pod adresem Kościoła jakiś uprzejmy gest, zwykle bez podejmowania żadnych konkretnych zobowiązań w akcji politycznej. Co za naiwność!
Walka za wiarę zwykle wzmacnia wiarę - dlatego walki z reguły nie trzeba się bać, i chrześcijaństwo się jej nie boi. Natomiast zgoda na to, by wiara była traktowana jako jedynie paliwo dla realizowania innych wartości, niekiedy wzniosłych - tak jak zgoda na to, by np. krzyż był gdzieś głównie substytutem pomników stawianych ludziom - na dłuższą metę osłabia wiarę, gdyż zastępuje jej nadprzyrodzoną treść czysto ludzkimi ambicjami, wyczerpuje jej kredyt zaufania w konfliktach, dla których religia jest amunicją, a nie busolą. Lekcja Prymasa Tysiąclecia jest tak samo ważna i w tych okolicznościach: Ktokolwiek chciałby wstępować na ołtarz zamiast Chrystusa - temu trzeba by powiedzieć jasno, choć czasem nie bez życzliwości: „Non possumus!”. Nie możemy na to pozwolić.
A swoją drogą - coraz częściej okazuje się, że brak nam w naszej katolickiej formacji, obejmującej przynajmniej inteligencję i liderów opinii, jakiejś przyzwoitej teologii politycznej. Mamy wciąż - to różnica np. względem Zachodu - duży kapitał masowego identyfikowania się z Kościołem, po części potwierdzanego przez szczerość osobistej religijności; natomiast brak, jakże mocno brak katolickiego pojmowania polityki, i to w realiach obecnego ustroju demokratycznego!
Myślałem o tym, przeglądając książkę Denisa Sureau pt. „Pour une nouvelle théologie politique” - książkę Francuza, lecz opisującą interesujące próby tworzenia chrześcijańskiej teologii politycznej przez autorów anglosaskich. Podziwu godne próby: opisywani autorzy, należący do nurtu tzw. radykalnej ortodoksji, imponują swobodą myśli, umiejętnością sięgania do tradycji teologicznej, świeżością spojrzenia na Vaticanum II, niezależnością w podejściu do dogmatów liberalizmu, przekraczaniem wielu powierzchownych podziałów (w rodzaju „konserwatyści” i „progresiści”).
Kłopot wielu cenionych autorów, czy to anglosaskich, czy to francuskich, polega na tym, że stanowią oni elitę, która nie może odwołać się ani do instynktu katolickiego swoich społeczeństw (gdyż są już w skali masowej zdechrystianizowane), ani - na ogół - do kościelnego „rządu dusz” (w epoce posoborowej został on naruszony wieloma dwuznacznościami).
A u nas, w Polsce? A u nas mamy nadal masowość katolicyzmu i - przynajmniej - wciąż świeżą tradycję udziału hierarchii w kształtowaniu myślenia o Rzeczypospolitej. Uruchomić te potencjały - to jednak za mało. Ich istnienie sprawia zresztą, że ewentualna nowa chrześcijańska refleksja o polityce nie byłaby może skazana na czysto akademickie rozważania. Byłoby źle zaniedbać tę szansę, dopóki jeszcze jest.
Pomóż w rozwoju naszego portalu