Niedawno jeden z posłów z mojego „prowincjonalnego” regionu mianowany został pełnomocnikiem rządu do spraw deregulacji, czyli poprawiania prawa (w poprzedniej kadencji zajmował się tym samym jako wiceminister gospodarki). Czy po groteskowym „przyjaznym państwie” i jeszcze bardziej spektakularnej „walce z korupcją” przyszedł czas na „deregulację”?
Prawo niewątpliwie trzeba poprawiać, by dostosować je do szybko zmieniającej się rzeczywistości. Ponadto parlamentarzysta też człowiek - jest ułomny i wszystkiego nie przewidzi. A jednak trudno uwolnić się od wrażenia, że w Polsce stanowienie prawa przypomina czasami „biegunkę legislacyjną”. Ledwie uchwalone przez parlament ustawy często poddaje się niemal natychmiastowej nowelizacji, no a potem wiadomo - deregulacji. I w ten sposób koło się kręci - pełnomocnik-deregulator wytrwale rozprawia się z tym, co najpierw niemniej wytrwale uchwalił jako poseł. Wszystko, oczywiście, z myślą o łatwiejszym życiu społeczeństwa, czego jako obywatele doświadczamy - nieprawdaż? - na każdym kroku.
A może pójść za radą prezesa Romana Kluski, który kilka lat temu zalecał, by „wyrzucić do kosza” bodaj 75 proc. ustaw? Tylko co wtedy robiłby pełnomocnik?
Pomóż w rozwoju naszego portalu