Lato! Jedni odpoczywają na wczasach, koloniach i obozach, inni
przygotowują się do żniw. Te wyglądają inaczej niż przed laty. Jeśli
jednak cofniemy się myślą o kilkadziesiąt lat, lepiej zrozumiemy
porównanie Jezusa: "Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało" (
Łk 10, 2).
Kilkadziesiąt lat wstecz żniwa mobilizowały całą rodzinę,
a nierzadko także i sąsiadów. Potrzeba było dużo ludzi, aby zebrać
zboże z dużego areału. Wielki to był trud, ale też wielka radość,
że będzie chleb.
Taką sytuację ukazuje ten fragment Ewangelii, który już
tyle razy słyszeliśmy: Jezus wyznacza siedemdziesięciu dwóch swoich
uczniów, wysyła ich po dwóch przed sobą do każdego miasta i miejscowości
i mówi im: "Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście
więc Pana żniwa, aby wyprawił robotników na żniwo swoje" (por. Łk
10, 1-3).
Żniwa są obrazem sytuacji Kościoła. Żniwo wielkie - miliony
ludzi głodnych prawdy, głodnych Boga - takich, którzy nigdy o nim
nie słyszeli, wielu takich, którzy od Niego odeszli. W działaniu
apostolskim, w ewangelizacji świata uczestniczymy wszyscy - kapłani,
zakonnicy i świeccy. Każdy z nas, uczniów Jezusa, ma głosić: "Przybliżyło
się do was królestwo Boże". Chrystus nie daje jakichś szczególnych
rad, wiedzy z zakresu psychologii, socjologii, lecz powtarza idźcie
i głoście: "Przybliżyło się do was królestwo Boże" (Łk 10, 9). Oznacza
to, że mamy świadczyć o Jezusie, tj. świadczyć o tym, co dokonało
się w nas. Apostolstwo jest trudem podobnym do trudu żniwiarzy. Ale
jest to trud radosny. Jego owocność zapewnia sam Bóg. Do tych, którzy
trudzą się przy Jego żniwach, kieruje słowa nadziei: "Radujcie się
wraz z Jerozolimą, weselcie się w niej wszyscy, co ją miłujecie!" (
Iz 66, 10). Niech to świadectwo, które specjalnie dla katechetów
zostało przygotowane, posłuży nam wszystkim ku refleksji nad tajemnicą
powołania; właśnie teraz, w samym w środku lata, kiedy czytamy Ewangelię
o posłaniu uczniów.
Świadectwo siostry zakonnej:
Gdy wspominam historię mojego powołania, przypominają mi się
słowa wypowiedziane przez Karola de Foucauld: "Od momentu, gdy uwierzyłem,
że Bóg istnieje, zrozumiałem, że nie mogę żyć inaczej, jak tylko
dla Niego".
Tak samo byłe ze mną. Uwierzyłam, że Bóg istnieje, gdy
miałam prawie 16 lat. Wcześniej niewiele o Nim słyszałam. Rodzice
po zawarciu związku małżeńskiego i ochrzczeniu dzieci przestali interesować
się Panem Bogiem i Kościołem. Nie chcieli, abym uczęszczała na katechizację,
uważając, że religia to coś zbędnego i nieprzydatnego w życiu.
Kochałam swoich rodziców i z ufnością przyjmowałam ich
odpowiedzi na moje pytania do czasu, gdy ukończyłam 8 lat. Usłyszałam
kiedyś rozmowę rodziców o śmierci kogoś ze znajomych. Zapytałam wówczas
tatę: co się stanie z nami, gdy umrzemy? Tato odpowiedział, że po
prostu nie będzie nas, ale będziemy żyć w dzieciach, którym daliśmy
życie i we wspomnieniach osób bliskich. Powiedział też, że warto
się uczyć, by zostać kimś wielkim, zasłużonym dla ludzkości. Wtedy,
po naszej śmierci więcej ludzi będzie o nas mówić i pamiętać o naszych
dziełach, których dokonaliśmy.
Pamiętam dobrze tę rozmowę, bo przeżywałam wtedy poważny
kryzys. Wszystko we mnie krzyczało: nie chcę umrzeć! Nie chcę żyć
jako ktoś inny! Nie chcę żyć we wspomnieniach! Chcę żyć jako ja!
Od tej pory zaczęłam interesować się tym, co mówią o
Panu Bogu moje koleżanki przygotowujące się do I Komunii św. Dzieci
dokuczały mi, przezywając "niedowiarek", rodzice nie chcieli zapisać
na katechizację, a ja czułam się bardzo samotna i coraz bardziej
zamykałam się w sobie razem ze swoimi pytaniami i buntem przeciw
śmierci. W okresie dojrzewania ten wewnętrzny konflikt nasilił się.
Nie widziałam przed sobą żadnego celu. Po co żyć?
W tym czasie rozpoczęłam naukę w szkole średniej. Siedziałam
w ławce z dziewczyną, która należała do "oazy". Powoli zaprzyjaźniłyśmy
się. Często mówiła o Bogu, opowiadała o spotkaniach oazowych, a ja
podziwiałam jej entuzjazm i radość z życia. Pewnego dnia zaprosiła
mnie na spotkanie oazy. Byłam pełna nadziei, a jednocześnie obaw.
Myślałam: oni będą tam się modlić, a ja nie potrafię! Jak zareagują?
Czy mnie nie odrzucą? Poszłam z bijącym sercem. Poznałam księdza
i kilkanaście innych osób - pogodnych i otwartych. Poczułam się wśród
nich dobrze. Nadszedł moment modlitwy. Podaliśmy sobie ręce tworząc
krąg. Popłynęły słowa modlitwy "Ojcze nasz". Oczywiście, nie znałam
jej. Moje usta milczały, ale serce ze wszystkich sił wołało do mojego
Ojca, który jest w niebie. Mówiło Mu o wielkiej tęsknocie za życiem
prawdziwym, za miłością, która się nie kończy za kilka miesięcy czy
za kilka lat, o mojej samotności i rozczarowaniach.
Zaczęłam chodzić na Mszę św. Pociągał mnie Jezus obecny
na ołtarzu, którego bardzo pragnęłam przyjąć do serca. Odnalazłam
sens życia. Chciałam żyć dla Boga, który mnie kocha i którego ja
kocham. Pewnej niedzieli podczas homilii usłyszałam list o powołaniu
do życia zakonnego, które jest zaproszeniem do tego, aby oddać Bogu
samą siebie i należeć tylko do Niego. Byłam zachwycona! Zrozumiałam,
że moje pragnienia, których do tej pory nie potrafiłam sprecyzować,
są zaproszeniem samego Boga.
Postanowiłam przygotować się do sakramentów świętych:
pojednania, Eucharystii i bierzmowania. W przygotowaniu i załatwieniu
formalności bardzo pomógł mi ksiądz, który zajmował się oazą oraz
koleżanka, o której już wspominałam. Napisałam do kilkunastu zgromadzeń
zakonnych z prośbą o informacje. Zaczęły się jednak pojawiać trudności
ze strony rodziców, którzy nie rozumieli moich pragnień. Buntowali
się przeciw Kościołowi, który chce zabrać im dziecko, które kochają.
Nie wierzyli w to, że jest to również mój wybór i odpowiedź na wezwanie
Boże. Nie chciałam kończyć szkoły ani zdawać matury. Moim jedynym
pragnieniem było wstąpić jak najprędzej do zakonu.
Jednak realizację tego pragnienia musiałam odłożyć na
poźniej, ponieważ dowiedziałam się, że matura i zawód, którego się
uczę będą mi w zakonie bardzo potrzebne. Ukończyłam szkołę i postarałam
się o pracę w innym mieście, dosyć daleko od domu, aby móc swobodnie
korespondować z różnymi zakonami, by dokonać wyboru i wstąpić.
Wybór był trudny, ale w końcu zdecydowałam się na zgromadzenie
zajmujące się pracą wśród chorych, bezdomnych, najbardziej opuszczonych.
Bardzo podobał mi się charyzmat i założyciel zgromadzenia. Pojechałam
do domu generalnego, zostałam przyjęta i wyznaczono mi termin wstąpienia.
Zrezygnowałam z pracy i kilka dni przed wstąpieniem pojechałam do
domu powiedzieć o wszystkim rodzicom i pożegnać się z nimi. Rodzice
poczuli się bezsilni, zrozumieli, że już nic nie mogą zrobić. Było
nam bardzo ciężko, wszyscy milczeli i płakali.
Radość ze wstąpienia do zakonu była pomieszana z wielkim
bólem. Obawiałam się, że rodzice nie będą chcieli mnie więcej widzieć.
Razem z siostrami, które okazywały mi dużo współczucia, modliłam
się w ich intencji. Wkrótce przyjechali. Uważali, że wyrządziłam
im krzywdę, mieli do mnie wielki żal, ale ich miłość do mnie była
silniejsza niż żal. To było bolesne spotkanie, pełne łez, ale była
również i radość, że się widzimy i że jesteśmy chociaż przez kilka
godzin razem. Taki stan trwał kilka lat. W tym czasie złożyłam pierwsze
śluby zakonne i pracowałam w różnych placówkach zgromadzenia, służąc
chorym i ubogim. Cieszyłam się, że służę bezpośrednio samemu Jezusowi
w nich, ale w mojej duszy zaczęły pojawiać się wątpliwości: czy to
na pewno tutaj Jezus mnie powołał?
Pociągało mnie coraz bardziej życie ukryte, ciche, nikomu
nie znane, życie modlitwy i pokuty za klauzurą zakonu kontemplacyjnego.
Początkowo myślałam, że jestem przemęczona ciężką pracą fizyczną,
dużą odpowiedzialnością i dlatego pragnę ciszy i modlitwy. Pojechałam
na urlop, odpoczęłam, ale myśl, żeby odejść ze zgromadzenia i wstąpić
do klasztoru kontemplacyjnego wcale mnie nie opuszczała. Powiedziałam
o tym spowiednikowi i kilku siostrom. Radzili poczekać i upewnić
się, czy to nie jest pokusa. Czekałam kilka lat. W tym czasie rodzice
pogodzili się z myślą, że zostałam zakonnicą i bardzo interesowali
się moim życiem. Mama dzięki temu trudnemu doświadczeniu zaczęła
się modlić, chodzić w niedzielę na Mszę św. i przystępować regularnie
do sakramentu pokuty i Eucharystii. To była dla mnie wielka radość.
Tymczasem nadeszła chwila podjęcia decyzji odnośnie do mojego powołania
- ponowić śluby i złożyć za rok profesję wieczystą albo odejść.
Postanowiłam, że odejdę. Nie było łatwo rozstać się z
siostrami, które już znałam i kochałam, a pójść w nieznane. Wstąpiłam
do zakonu klauzurowego, o którym niewiele wiedziałam. Znałam z lektur
postacie świętych, którzy w nim żyli i bardzo ich pokochałam. Chciałam
żyć w ten sam sposób. Jezus wlał w moje serce pokój i pewność, że
to miejsce wybrał dla mnie, że to jest moja "ziemia obiecana", w
której mam zapuścić korzenie.
Wielkim przeżyciem był dla mnie dzień pierwszej profesji.
Jezus - mój Oblubieniec przygotował mi piękny prezent. Po uroczystej
Mszy św., na której ślubowałam Bogu czystość, ubóstwo i posłuszeństwo,
mój ojciec - po ok. 30 latach nieprzystępowania do sakramentów -
wyspowiadał się i przyjął Komunię św. Od tego czasu modli się i często
przystępuje do sakramentów. Widać, że Jezus w nim żyje i działa.
Trzy lata później przyszła kolej na mojego brata. Poznał
wierzącą dziewczynę i w krótkim czasie przyjął cztery sakramenty:
pokuty, Eucharystii, bierzmowania i małżeństwa.
Kilka miesięcy temu złożyłam wieczystą profesję i jestem
bardzo szczęśliwa. Teraz mogę powiedzieć za św. Teresą od Dzieciątka
Jezus: "Ileż mam powodów, by dziękować Jezusowi, który potrafił spełnić
wszystkie moje pragnienia. Teraz już nie mam żadnego, poza tym jednym,
żeby do szaleństwa miłować Jezusa".
Pomóż w rozwoju naszego portalu