Wybierając się na wystawę z okazji 25-lecia łomżyńskiego środowiska
plastycznego w galerii "Bonar" w Miejskim Domu Kultury w Łomży, byłem
pełen lęków. Zaraz każą - myślałem - rozwiązywać egzystencjalne zagadki,
odpowiadać na najważniejsze w życiu pytania lub dostrzegać problemy
ludzkości. Będą mnie zastanawiać, intrygować, zaciekawiać albo nawet
szokować i bulwersować. Nie dziwi więc, że na wakacyjną ekspozycję "
Koloryt lokalny" szedłem roztrzęsiony.
Tymczasem za progiem nic! Żadnych wiórów, drutów, kamieni
na podłodze. Żadnej ekstatycznej, mistycznej lub naturalistycznej
muzyki w tle. A na ścianie nie wisiała lalka z rozprutym brzuchem,
ba, ani śladu po migających hipnotycznie lampkach. Serce już przestało
chaotycznie bić, oddech się uspokoił, rozbiegane oczy powoli odzyskiwały
możliwość koncentracji na jednym punkcie.
Ukojenie nerwów miało prostą przyczynę: w galerii było
jak w galerii - na ścianach po prostu wisiały obrazy. Miało się wrażenie
wystawy archeologicznej. Bo chyba tak to należy dzisiaj odbierać,
gdy jeden z artystów stwierdził, że jest twórcą konserwatywnym. Dlatego
tylko, że maluje obrazy. Zapewne za drobiazg należy uznać, że wszystkie
jego płótna były abstrakcyjne i często podziurawione dla dodatkowego
efektu.
Czy więc doczekaliśmy czasów, gdy malarstwo stało się
przeżytkiem? Chyba jednak nie, o czym świadczy łomżyńska wystawa.
Organizatorzy chcą właściwie zaprezentować środowisko naszych plastyków,
jednocześnie nie wahali się narzucić ograniczeń, zawężając prezentację
wyłącznie do malarstwa. Wszyscy więc musieli się ustawić w rządku
jak żołnierze. Ale nie koniec na tym - czy ich zdyscyplinowano, czy
też wpadli na to niezależnie, nieistotne - plastycy narzucili sobie
także rygory wewnętrzne. Każdy z artystów swoją twórczość wyraził
za pomocą dwóch lub trzech (rzadko więcej) obrazów, bardzo ze sobą
spójnych, często stanowiących nierozerwalną całość. Stąd możemy zobaczyć
dwa abstrakcyjne tryptyki - Przemysława Karwowskiego i Teresy Adamowskiej.
Także inne dzieła, choć samodzielne, wspaniale się uzupełniają, jak
Czarne i Białe Stanisława Kędzielawskiego, gdzie akt na jednym rysunku,
na drugim zamienia się w odzianą już kobietę. Flaszki Romana Borawskiego
malowane są w trzech różnych tonacjach. Jednoformatowe pejzaże Henryka
Osickiego ukazują świat w trzech porach roku. Nawet religijne, quasi
ikonowe płótna Beaty Szczecińskiej również zostały zawężone do tematyki
maryjnej. Itd., itd.
W rozdygotanej epoce przełomu wieków, epoce sprzecznych
wartości, w tym i estetycznych człowiek wychodzi z galerii z odczuciem
harmonii. Czy nie jest to dziwne? Oczywiście, nie należy przesadzać
z postrzeganiem świata w kontrrewolucyjnych barwach. Na wystawie,
bądź co bądź, dominuje malarstwo abstrakcyjne. Ba, nawet Teresa Adamowska,
nad czym głęboko boleję, przeszła na stronę rzeczników "postępu"
i namalowała piękny, monumentalny i... niezrozumiały tryptyk. Pani
Teresie, jak dotąd z powodzeniem uprawiającej malarstwo figuratywne,
ośmielę się zasugerować, że artystyczny postęp nie musi oznaczać
porzucenia swojego indywidualnego stylu. Gdyż - jak mówi Dalajlama
- na górę nie wchodzi się dwiema ścieżkami.
Pomóż w rozwoju naszego portalu