Wędrując po zachodniopomorskiej ziemi, co chwilę odnajdujemy nie tylko bogate dziedzictwo minionych wieków, ale przede wszystkim życiorysy wielu osób, które fascynują swym człowieczeństwem i historią losów. Doskonale wiemy, że większość przybyłych nad Odrę i Bałtyk wysiedleńców swoją ojcowiznę pozostawiło daleko na wschodniej ziemi. Ich dzieje życia wielokrotnie posłużyłyby jako kanwa wzruszających powieści czy niejednego wartościowego filmu dokumentalnego. W tej niezwykłej wędrówce zaproszony przez ks. Mieczysława Wdowiaka, proboszcza w Trzebieży, dotarłem do tej malowniczo położonej nad Zalewem Szczecińskim miejscowości, by wsłuchać się w opowieść życia mającego już prawie 90 lat Kazimierza Alksnina, długoletniego organisty i z pewnością najstarszego stażem w naszej archidiecezji.
Dom Bogiem silny
Reklama
- Moje życie rozpoczęło się na dalekiej ziemi białoruskiej w Puzyrach, niedaleko Brasławia. Pan Bóg obdarzył naszych kochanych rodziców siedmiorgiem dzieci. Wzrastaliśmy razem w ubogiej rodzinie, gdyż ojciec pracował na kolei, ale jego zarobki nie wystarczały na utrzymanie tak licznej rodziny, o którą troszczyła się nasza mama. Mieliśmy 1,72 ha ziemi i to pozwalało nam na przetrwanie, choć często na stole pojawiał się sam bochenek chleba albo kilka ziemniaków, które musiały wystarczyć do wyżywienia gromadki dzieci. Ale tym, co było najcenniejsze, to atmosfera domu rodzinnego, w którym dominowała wzajemna miłość, szacunek, pomoc, a najbardziej wiara w Boga, którą nam zaszczepili rodzice. Codziennie była wspólna modlitwa, zawsze Msza św. stała na pierwszym miejscu, a troska o kościół była czymś tak naturalnym. Wzrastaliśmy także w głębokim patriotyzmie zaszczepianym przez rodziców oraz w harcerstwie. W tej to atmosferze zrodził się mój talent muzyczny. Od małego dziecka lubiłem grać na różnych instrumentach, najpierw na organkach ustnych, bałałajce, gitarze i skrzypcach. Co ciekawe, nie odziedziczyłem tych zdolności po rodzicach. Zostałem w pewnym momencie dostrzeżony przez naszego organistę z Brasławia, który prowadził u nas chór i zaprosił mnie, bym u niego terminował. Jednak nie nauczyłem się przy nim za dużo, dlatego wyjechałem do Szarkowszczyzny, do bardzo dobrego organisty Jana Kobiałki, który przez dwa lata przygotował mnie do grania. W 1943 r. trafiłem do Opsy, gdzie zastępowałem starszego już organistę. Wielkim przeżyciem dla mnie, dwudziestolatka, było stworzenie pierwszego chóru. Znalazłem chętnych i przygotowaliśmy na Boże Narodzenie 4 kolędy, które zostały entuzjastycznie przyjęte przez księdza proboszcza i parafian. Nie ukrywam, że była to dla mnie ogromna satysfakcja i potwierdzenie, że to jest moja droga życia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Trudne lata wojny
Reklama
Czas II wojny światowej był dla mnie, jak i dla wszystkich najbliższych niełatwym okresem. Byłem młodym człowiekiem, który chciał dalej rozwijać się w kierunku organisty. Jednak wiosną 1944 r. przyszło powołanie do Armii Krajowej. Wcielony do partyzantki, jako cel mieliśmy walczyć z partyzantką rosyjską, która siała spustoszenie, grabiąc wioski i zabijając wielu ludzi. Nasza droga bojowa wiodła aż do Wilna, gdzie pamiętam walki w obronie Ostrej Bramy. Niestety, zostaliśmy schwytani i wywiezieni na roboty do Kaługi. Tam do stycznia 1945 r. ciężko pracowaliśmy w lasach. Po drodze przyszła choroba, byłem bardzo słaby, dlatego wraz z kolegami podjęliśmy dramatyczną decyzję ucieczki z obozu, aby szukać możliwości dostania się na front. Uciekliśmy w stronę Moskwy, gdzie dotarliśmy po długiej wędrówce. Ponownie zostaliśmy złapani i uwięzieni w więzieniu. Umieszczono nas w karcerze, w zimnie, gdzie trzeba było cały czas stać, aby nie zamarznąć. Później szybko przeprowadzono proces, który zakończył się wyrokiem śmierci, zamienionym jednak na 10 lat ciężkich prac. Uratowało nas zakończenie wojny i ułaskawienie. Ale nie była to prawdziwa wolność. Wracając do domu, byłem szykanowany, a w Puzyrach u rodziców czekali już Rosjanie, by dalej rozliczać nas za czas partyzantki. Zamiast mnie, zabrali ojca i młodszego brata, a ja uciekłem do Szarkowszczyzny, gdzie mogłem spokojnie przez pół roku grać znowu w miejscowym kościele. Tam otrzymałem propozycję, by pojechać do Damasławka w Wielkopolsce, dokąd trafiła moja siostra. Grałem tam do listopada 1946 r., kiedy to przesiedlona repatrianckimi transportami rodzina zaprosiła mnie do Trzebieży, by tutaj wreszcie rozpocząć spokojne powojenne życie.
Miłość do Trzebieży
Moja historia trzebieska rozpoczęła się 15 listopada 1946 r. Równocześnie zacząłem pisać, jak się okazało, długoletnie karty grania na organach w naszym kościele parafialnym. Ważnym wydarzeniem w moim życiu był ślub z żoną Elżbietą, która także doświadczyła gehenny wojny poprzez zesłanie na 6 lat na nieludzką, syberyjską ziemię. Z wielkim wzruszeniem w sercu wspominam wszystkich księży, którzy pracowali u nas. Obdarzyli mnie ogromnym kredytem zaufania i jestem im wdzięczny za życzliwość i okazaną wyrozumiałość. Samo granie na organach nie wystarczyłoby mi jednak do utrzymania rodziny, dlatego jak niemal wszyscy w Trzebieży wdrożyłem się w zawód rybaka, który stał się dla mnie nowym wyzwaniem, ale który bardzo polubiłem, gdyż dawał mi możliwość kontaktu z naturą stworzoną przez Pana Boga. Jednak z różnych rodzinnych przyczyn w ciągu tych lat opuszczałem Trzebież i pracowałem jako organista w kilku parafiach w całej Polsce. Przez 2 lata przyszło mi pracować w Ośnie Lubuskim, później w Czulicach na Podkarpaciu oraz w sanktuarium w Niechobrzu k. Boguchwały. Przebywałem tam raz 3 lata, za drugim razem 5 lat i wydawało się, że będzie to już moje miejsce do końca życia, jednak przychodzące na świat dzieci, w sumie czwórka, i brak stabilizacji życia sprawiły, że miłość do Trzebieży zwyciężyła i tutaj już pracowałem aż do przejścia na emeryturę w 1983 r.
Niedziela - godz. 12
Dziękuję Panu Bogu za to, że w takim wieku obdarzył mnie jeszcze dobrym zdrowiem. To pozwala mi dotąd czynnie uczestniczyć w życiu parafii, grając już tylko na jednej niedzielnej Mszy św. o godz. 12. Jest to dla mnie czas święty. Nie wyobrażam sobie nic innego jak służenie Bogu poprzez dar, którym mnie obdarzył od dziecka. Mam także dużą satysfakcję, że wszędzie gdziekolwiek pracowałem, założyłem chór. Pamiętam dotąd większość moich chórzystów - wspaniali ludzie. Niestety, i to mówię z bólem serca, nie wychowałem żadnego organisty. Cóż, takie może czasy niesprzyjające muzyce kościelnej.
* * *
Słuchając opowieści pana Kazimierza, z każdą chwilą byłem zafascynowany jego pogodą ducha, radością serca mimo dotkliwych życiowych przeżyć. We wszystkim przebija silna wiara w Boga i chęć służenia człowiekowi. Postać trzebieskiego organisty jest dla potomnych wspaniałym wzorcem osobowościowym. Niech więc Pan Bóg darzy jeszcze długo pana Kazimierza zdrowiem, by wytrwale służył swoim talentem Kościołowi!