W Internecie nastolatek wrzuca pytanie o nazwiska ludzi znanych z działalności charytatywnej. Dostał taką pracę domową, skarży się. Odzywają się inni, widocznie temat ten jest zadawany w całej Polsce. Młodzi tworzą listę takich ludzi. Bez dyskusyjne są pierwsze trzy nazwiska: Jan Paweł II, Matka Teresa z Kalkuty i Brat Albert wszyscy już święci. Ale nauczyciele więcej. Młodzi marudzą, złoszczą się, narzekają, ale wreszcie padają kolejne propozycje z miejsca albo wyśmiewane, albo przyjmowane z entuzjazmem.
Anna Dymna, Janina Ochojska, Marek Kotański, gwiazda amerykańskiego kina Angelina Jolie z mężem Bradem Pitem, a także nasz człowiek w amerykańskiej koszykówce Marcin Gortat. Nagle ktoś piszę moja babcia od lat opiekuje się niepełnosprawną sąsiadką O dziwo młodzież tym razem nie wyśmiewa. Przez moment Internet milczy, a potem widzę, jak ktoś inny wrzuca mój ojciec płaci za rehabilitację syna swojego pracownika.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Pomyślałam, że coś w tym jest. Bo przecież liczą się w krajobrazie dobroczynności nie tylko wielkie organizacje, jak Caritas czy Polski Czerwony Krzyż, których działalność znamy i doceniamy. Nie tylko istotne są mniejsze i mniej znane stowarzyszenia i fundacje, nastawione na pomoc dla wybranej grupy potrzebujących.
Reklama
Ks. Jacek Stryczek, szef stowarzyszenia „Wiosna”, które organizuje m.in. „Szlachetną Paczkę” twierdzi, że duża organizacja nie zawsze jest w stanie dotrzeć do każdej potrzebującej osoby. Wspomina swoje doświadczenia z czasów powodzi. Gdy dostawali od gminy listę powodzian osobiście weryfikowali potrzeby każdej osoby. I okazywało się, że nie wszyscy chcieli kocy, kaloszy i łopat. W morzu polskiej biedy, niezaradności i zagubienia każdy człowiek, dodajmy każdy dobry człowiek, jest na wagę złota.
Idziemy tym tropem... Czyjaś babcia, ojciec, sąsiadka. Jak wygląda nasza wyobraźnia miłosierdzia, o którą tak mocno apelował św. Jan Paweł II? Pomagamy sobie po sąsiedzku czy wśród znajonych? Zrobimy w pracy kwestę, by ulżyć chorej na raka koleżance?
Anka z Sandomierza twierdzi, że trzeba tworzyć lokalne banki ludzi pomagających. Anka, którą czasami pisywała do „Niedzieli” obrazki z emigracji, kilka lat przemieszkała na północy Anglii. Wysoka, szczupła, wysportowana. Matka trójki dzieci i żona Maćka.
Reklama
Mieszkaliśmy w małym miasteczku, pracowaliśmy na wiejskiej fermie. Rodziły się nam dzieci, trzeba było szukać większych mieszkań, kolejnej pracy. Życie w biegu, zupełne szaleństwo. Aż kiedyś zatrzymała mnie starsza pani, w typie wróżki z bajki, i mówi, że chętnie zajmie się dziećmi, żebym mogła odsapnąć. Tak zaczęła się nasza znajomość z Mary. To ona nauczyła nas umiejętności dawania i brania. Okazuje się, że od czasu II Wojny Światowej, gdy prawie wszyscy mężczyźni z tej mieściny walczyli na froncie, kobiety, żeby jakoś poradzić sobie z obowiązkami, także tymi męskimi, utworzyły coś w rodzaju listy „która, co potrafi”. A potem tylko wymieniały się umiejętnościami. Ten zwyczaj przetrwał do dziś w nieco zmienionej formie. Z czasem staliśmy się z mężem częścią tego łańcuszka ludzi dobrej woli tak nazywała Mary. Mary opiekowała się naszymi dzieciakami, a my robiliśmy staruszce cotygodniowe zakupy, Maciek wykonywał czasem drobne naprawy w jej domu. Okazało się, że znajoma Mary codziennie odwozi swoje wnuki do przedszkola, więc zgodziła się zabierać także nasze. Natomiast ja realizowałam recepty tej kobiety, bo akurat pracowałam w miasteczku z apteką. Ona zapraszała na ciasto i uczyła mnie angielskiego. Tak to działało.
Niedawno wrócili do Polski, bo uznali, że chcą wychować dzieci w Ojczyźnie. Z perspektywy kilku lat nieobecności w kraju, Anka widzi, jak bardzo Polacy się zmienili. Po części na korzyść, w części nie. Ta część negatywna dotyczy zwłaszcza zamykania się na drugiego człowieka. Maciej, mąż Anki, wychował się na podkarpackiej wsi i twierdzi, że dawniej swojak to był swojak. Jakby brat. Dziś w jego wsi stoją piękne domy, ogrodzone pięknymi płotami, ale nie ma już ławeczek, pod którymi siadało się i czekało, by sąsiad się dosiadł. A jak się dosiadł, to człowiek wiedział co się we wsi dzieje. Żyło się trochę życiem innych, to prawda, ale w chwilach trudnych, można było na ludzi liczyć. Sąsiadowi nie wypadało odmówić pomocy.
Anka chce teraz stworzyć w swoim otoczeniu taki bank ludzi pomagających.
Początki są trudne. śmieje się Zrobiliśmy się strasznie nieufni. Podam przykład: zaproponowałam sąsiadce, że mogę zajrzeć do jej chorej matki. Widzę, że dziewczyna dwoi się i troi, żeby pogodzić obowiązki rodzinne z opieką nad mamą cierpiącą na demencję. Mieszkam obok, żaden problem, chętnie pomogę. Za drugim razem zapytała ile płaci. Wyłożyłam jej moją filozofię, więc proszę ją tylko, by przy okazji swoich zakupów w supermarkecie, kupiła też coś dla mnie. Wtedy nie muszę rozbijać sobie dnia, by jechać do miasta. Chyba uznała, że ją wykorzystuję, bo nie reaguje już na dzień dobry... Nie mam jednak zamiaru przestać. Życie nauczyło mnie sztuki życzliwego przyglądania się światu i ludziom. Myślę, że także wiara zobowiązuje nas do wewnętrznej pracy, polegającej na dostrzeganiu wokół nas ludzi biedniejszych od nas, a takich ciągle w Polsce nie brakuje. Znam np. emerytowane nauczycielki, które godzinami chodzą po lesie z kijami. Chemiczka z matematyczką, jak ustaliłam. Chcę je namówić do darmowych korepetycji dla dzieci Jadzi, którą zostawił mąż i teraz kobieta haruje na dwóch etatach, a dzieci nie radzą sobie w szkole. W zamian, mogę dawać im lekcje angielskiego. Pomaganie daje dobre samopoczucie, człowiek ma wrażenie, że coś od niego zależy, więc nie bójmy się wychodzić do świata z wyciągniętą dłonią.
Zosia, którą poznałam podczas zbierania materiałów do tekstu o klęsce powodzi, nie ma łatwego życia. Jej synek Jacek obarczony jest niepełnosprawnością umysłową. Mąż odszedł kilka lat temu i ślad po nim zaginął. Zośka może pracować tylko dorywczo, więc sprząta ludziom po domach, opiekuje się chorymi, pracuje np. przy zbiorach na plantacjach. Jest dzielna, często się uśmiecha i nie narzeka. Gdy spotkałyśmy się pierwszy raz jej stareński domek po rodzicach, niemal zmyła woda. Stała wtedy na środku pokoju w starych spodniach od dresu, z wiadrem w ręce i zarzekała się, że niczego jej nie potrzeba. W domu nie było podłogi, ściany na metr w wodzie, a ona oznajmia butnie, że da radę. Rozmawiamy teraz i pytam, czy dalej jest taka harda. Zośka opowiada, że powódź zabrała jej wtedy niemal wszystko, ale też czegoś nauczyła. Że w najczarniejszym dniu jej życia gdy odwiozła synka do punktu ewakuacyjnego, a sama pobiegła ratować co się da, a było tego niewiele...zdarzył się cud. A właściwie dwa. Jacusia wypatrzyła terapeutka. Pani już na emeryturze. Niech mi ktoś udowodni, że dobry Bóg nie maczał w tym palców... mówi dziś Zosia. Tam był wtedy taki harmider, taka masa ludzi, takie nerwy. A ona zboczyła małego chłopca siedzącego grzeczniutko z babcią i podeszła do nich... Mnie w tym czasie dach się osypywał na głowę, gdy wpadli do środka młodzi ludzie, chyba nawet z Częstochowy. Przyjechali z własnej woli do powodzian. W mokrych butach, utytłani w błocie razem ze mną czyścili domek, wynosili meble. Pomyślałam sobie, że bez nich bym chyba ducha wyzionęła ze zmęczenia. Że coś musi w tym być, jakiś zamysł Boży wobec mnie. Jakbym miała zobaczyć, że nie jestem sama. Że wokoło krążą ludzie, którym pomaganie sprawia radość. Bo ci młodzi byli w tym całym swoim zapracowaniu radośni... Ta pani z punktu ewakuacji, p. Helena, zajęła się Jacusiem na dobre. Pomogła mi dostać dofinansowanie z NFZ, dotrzeć do rehabilitantów. Dawniej myślałam, że na świecie więcej jest ludzi obojętnych, niż dobrych. Więcej takich, co myślą tylko o sobie. Przez wiele lat spotykałam właśnie takich. A może ja zwyczajnie nie dostrzegałam dobra, jakbym miała na nosie okulary, które skrzywiają obraz świata. Dzisiaj nie wstydzę się prosić o pomoc i sama, gdzie tylko mogę, pomagam. Spotykam teraz wielu dobrych ludzi: wolontariuszy, społeczników, albo takich zwyczajnych, czasem nieznajomych. Chcę im podziękować w imieniu ludzi, takich jak ja: biednych, obitych przez los, poranionych, zapracowanych, czasem niezaradnych zapewnić, że jesteście dla nas jak anioły, które zsyła Niebo. Bo jeśli człowiek doświadcza trudów codziennego życia i już nie daje rady, a raptem zjawia się ktoś, kto nas w ty marszu podtrzyma, to niewiele jest rzeczy lepszych. Dziękujemy Wam...