"... ten wybuch w Warszawie powitaliśmy jak z dawna oczekiwany sygnał - z ulgą, ale i bez zdziwienia, z ufnością w sprawiedliwy wyrok
historii (...) oni tam, pomimo śmiertelnego zagrożenia, dostąpili już szczęścia, o którym marzyliśmy przez te długie lata: żyli w blasku wolności" - cytat ten pochodzi z opowiadania
Łuna za lasem, autorstwa zmarłego 20 lutego tego roku Jana Józefa Szczepańskiego, znakomitego prozaika i eseisty, reportażysty, scenarzysty filmowego, tłumacza, uczestnika
kampanii wrześniowej 1939 r., jeńca obozu hitlerowskiego, z którego zbiegł, podporucznika Armii Krajowej, partyzanta, alpinisty, polarnika, żeglarza i podróżnika.
26 lutego 2003 r. spoczął na przyklasztornym cmentarzu Benedyktynów w Tyńcu.
Urodził się 12 stycznia 1919 r. w Warszawie jako syn dyplomaty. Z wykształcenia był indologiem (w 1947 r. ukończył rozpoczętą w 1938 r. orientalistykę
na UJ). Pozostawił po sobie kilkadziesiąt książek: piękną opowieść o kampanii wrześniowej Polska jesień (1955), świetne opowiadania (Buty, 1956; Rafa, 1974; Autograf, 1979; Rozłogi, 2001),
powieści (Pojedynek, 1957; Ikar, 1966 i Wyspa, 1968 - dylogia o powstańcu styczniowym Antonim Berezowskim), eseje (Przed nieznanym trybunałem, 1975), recenzje, przekłady (głównie
z języków angielskiego i francuskiego, które znał bardzo dobrze), kilkanaście zrealizowanych scenariuszy filmowych (w tym tak głośne, jak Westerplatte Stanisława Różewicza z 1967 r.
czy Z dalekiego kraju - wraz z Andrzejem Kijowskim i Markiem Skwarnickim, pierwszy film o Ojcu Świętym Janie Pawle II, w reżyserii Krzysztofa Zanussiego
z 1981 r.), wspomnienia i reportaże, świadectwo podróży po całym świecie - od Spitsbergenu (Zatoka Białych Niedźwiedzi, 1960) po Afrykę Południową (Czarne i białe,1965),
od Meksyku (Świat wielu czasów, 1969) po Indie (Do raju z powrotem, 1964).
Życie J. J. Szczepańskiego i jego artystyczna biografia stanowią zdumiewającą jedność, opartą na pojęciu wierności elementarnym wartościom i prawdom, sprowadzającym się do stwierdzenia
"TAK TRZEBA" (podkreślenie M.W.), odwołującego się do Wyższego Porządku, do "sensu i ładu, które nosimy w sobie, nie znając ich istoty. Czegoś, co nazywamy: honor, wierność, odwaga,
a nie korzyść", przejętego od jednego z duchowych mistrzów pisarza - Josepha Conrada (1857-1924). Koleje losu Szczepańskiego wyznaczają "bardzo proste" wybory: walka w akowskiej
partyzantce, konsekwentna odmowa akcesu w konszachtach z czerwoną władzą, udział w demokratycznej opozycji w latach 70. minionego stulecia (m.in. podpisanie
"Listu 59" z 5 grudnia 1975 r. - protestu przedstawicieli świata nauki i kultury przeciwko zapowiedzi wprowadzenia do konstytucji ustawowego zapisu o przyjaźni z ZSRR
i odrzucającego cały fundament ustrojowy PRL; przypłacił to zakazem publikacji), wreszcie na fali rewolucji solidarnościowej prezesura w Związku Literatów Polskich w latach
1980-83 (co opisał w słynnej książce Kadencja, 1986) i powołanym w 1989 r. Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich. Jego utwory ukazują dobro i piękno ludzkich
charakterów, pokazują człowieka zanurzonego w konkretnych czasach historycznych. "Wydaje się, że to pisarz anachroniczny, idący na przekór modzie, ale on po prostu oddaje sprawiedliwość widzialnemu
światu" - powiedział o nim Zdzisław Najder.
Choć od kilku miesięcy nie ma już J. J. Szczepańskiego wśród nas i nie będzie już jego nowych książek, jego znaczącej obecności w chwilach dla Polski ważnych, to zawsze przecież
możemy sięgnąć po jego piękną, pokrzepiającą prozę. W dniach poprzedzających kolejną rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego proponuję wspomnieć wymienione we wstępie - mnie osobiście
szczególnie bliskie - opowiadanie Łuna nad miastem z tomiku Rozłogi (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2001). Jego fragmentów wysłuchałam 24 września 1981 r. w Muzeum Literackim
im. Józefa Czechowicza w Lublinie na spotkaniu autorskim. Choć od tamtego czasu minęły 22 lata, mam w pamięci pochyloną nad kartkami, skupioną twarz Pisarza, słyszę jego spokojny
głos i otaczającą go wielką ciszę oraz licznie zgromadzonych uczestników tego niecodziennego wieczoru. To były piękne chwile solidarnościowej wolności spędzone w towarzystwie wielkiego
Autorytetu, czytającego swoje świeżo napisane opowiadanie, opublikowane po upływie 20 lat, poświęcone kłamliwie dotychczas przedstawianemu - jednemu z najbardziej bohaterskich wydarzeń w dziejach
naszego narodu. Może dlatego tak uważnie słuchaliśmy każdego zdania, ze świadomością, że 37 lat wcześniej konała politycznie osamotniona Warszawa.
Przeczytane fragmenty opowiadania uzmysłowiły nam prawdę, że wtedy, we wtorek 1944 r., nie było innej alternatywy! Czyż można sobie wyobrazić, że gdy na Grochów podchodzą Sowieci,
to po ulicach spokojnie spacerują sobie warszawiacy, którzy zgromadzili zapasy broni i pałali przemożną chęcią odwetu na Niemcach. Nie było mowy, by się wtedy zdali na ich łaskę czy niełaskę.
Jednomyślnie poparci przez mieszkańców stolicy - jak nigdy dotąd w dziejach - powstańcy ruszyli do walki zgodnie z dewizą: My albo oni! Dotychczasowe ofiary zaczęły strzelać do Niemców.
Spontanicznie rosły barykady. Mimo największych strat, krwawego żniwa w pierwszych dniach sierpnia (nieudany atak na lotnisko Okęcie, na Woli i Ochocie, na Pradze, na mosty na Wiśle),
powstańcy walczyli zaciekle, pokazując światu suwerenną wolę niepodległości narodu, pragnącego u kresu wojny wyzwolić swoją stolicę. Po ich stronie były wtedy prawa człowieka i prawa
narodu. Trwali w walce 63 dni, choć Niemcy palili dom po domu i wyrzynali ludność cywilną. Co im groziło ze strony kobiet, dzieci i starców?
Zdążający na pomoc walczącej stolicy partyzanci z opowiadania Łuna nad miastem wyobrażali sobie, "że teraz wypadki potoczą się z błyskawiczną szybkością. Z dnia na
dzień oczekiwaliśmy wieści o lądowaniu brygady spadochronowej, o przełamaniu frontu na Wiśle, o przylocie do Warszawy premiera albo przynajmniej alianckiej misji wojskowej.
Tymczasem wokół walczącego miasta krajobraz wojny zastygł jakby w martwym bezruchu. (...) Dlaczego Ruscy nie ruszają? Parli naprzód jak lawina, a teraz stoją po drugiej stronie Wisły
i przyglądają się płonącemu miastu. Nie mogliśmy tego zrozumieć. A dlaczego my sami nie idziemy na pomoc? Na co czekamy? Po co te wszystkie dywizje i pułki, i sztaby?
Co komu z naszego łażenia po wertepach? (...) Nasze leśne życie stawało się nieznośne. A nad daleką Warszawą stała niezmiennie łuna.
... zapadła wreszcie jakaś decyzja (...). Szliśmy na koncentrację. Kierunek był północny. A więc tak. Szliśmy na odsiecz Warszawie... odczuwaliśmy też szacunek dla walczących w Warszawie
powstańców. Czy potrafimy im dorównać? Czy zdołamy im pomóc?". Po kilku dniach usłyszeli: "Południe. Teraz już nie było wątpliwości - wracamy. Nie idziemy na Warszawę". Zostali na Kielecczyźnie i tam
walczyli. "O Warszawie mówiliśmy rzadko i niechętnie. Wiedzieliśmy, że nadal stawia opór, że obraca się w gruzy, że płonie. Świadomość tego przewlekłego konania «w dymie pożarów,
w kurzu krwi bratniej» była w nas nieustannie - stłumiona, pokrywana bolesnym milczeniem, jak świadomość śmiertelnej choroby. Nie oczekiwaliśmy już alianckich desantów ani uderzenia
zza Wisły. Sprawa stała się jasna. Na Warszawę wydano wyrok. Ale póki walczyliśmy, mieliśmy prawo łudzić się nadzieją na cud ostatecznej sprawiedliwości historii".
Kilka dni po upadku Powstania Warszawskiego w pewnej wsi doszło do spotkania partyzantów z niedobitkami powstańczego plutonu Mściciela. "Trzymali się osobno. W swoim
bunkrze śpiewali pieśni, których słowa, podłożone pod melodie plebejskich ballad i sztajerków z przedmieścia, pełne były okrucieństwa i czarnego, żrącego jak kwas solny
humoru. Godzinami roztrząsali dramatyczne szczegóły powstańczych bojów - wspominali «ryczące krowy» i goliaty, wymieniali pseudonimy wsławionych niezwykłymi czynami dowódców i łączniczek...
Ta klęska napełniała ich gorzką dumą, jakby - spośród wszystkich innych w naszej historii - była szczególnie zaszczytna".
Po wielu latach koneccy partyzanci z ust swego dowódcy słyszeli, dlaczego zawrócił ich z marszu na Warszawę. Postawił "wtedy dwa warunki: Zrzut ciężkiej broni i wsparcie
lotnicze dla naszej operacji. Bez tego nie widziałem najmniejszej szansy powodzenia. Przez wszystkie dni koncentracji czekałem na odpowiedź z Londynu. Wreszcie nadeszła. Odmowa. Zostawiono
mi swobodę działania. Może historia uznałaby to za gest bohaterski. Ale ja byłem odpowiedzialny za was wszystkich. Nie chciałem takiego bohaterstwa. Teraz stoicie tu - żywi. Możecie
mnie sądzić".
Tyle Pisarz. Sądy nad decyzją o wybuchu Powstania Warszawskiego, na temat udziału w nim, a także ceny, jaką przyszło za nie zapłacić, wciąż trwają i trwać
będą. Jednego nie da się cofnąć. Dowództwo powstańcze uznało, że TAK TRZEBA i zarządziło Godzinę "W", tysiące chłopców i dziewcząt poszły się bić, bo TAK TRZEBA było, komendant oddziału
partyzanckiego zawrócił go z drogi na Warszawę, gdyż uznał, że TAK TRZEBA. Czy te decyzje trzeba kwestionować? Może trzeba je uszanować...
Pomóż w rozwoju naszego portalu